17

47 8 6
                                    

W skończonym dziele Freddiego znalazł się na śpiew a capella, delikatna część balladowa, ostry heavy metal i środkowa część operowa, której nagranie wymagało prawie stu osiemdziesięciu nakładek.

W tekście znalazło się miejsce dla siedemnastowiecznej postaci z włoskich komedii, Scaramucciego, hiszpańsko-portugalskiego tańca ludowego fandango, włoskiego astronoma Galileusza oraz postaci z oper Rossiniego i Mozarta, Figara. By jeszcze bardziej podkreślić wielokulturowość dzieła, Freddie dorzucił arabski rzeczownik bismillah, używany często w islamskich modlitwach.

Nie wnikałem zbytnio w w znaczenie pisanych przez niego utworów. To była bardzo osobista sprawa, a ja byłem zbyt wstydliwy, by go o to zapytać wprost. Z resztą, nikt nie rozmawiał ze sobą o interpretacji piosenek, chyba, że sam autor wyjaśniał o co mu w tym chodzi. A ja to szanowałem.

Składałem tą piosenkę równy tydzień razem z Roy'em. Po tym wszystkim byłem w stu procentach pewny, że gdybym nie znalazł pracy jako prawnik, mógłbym z łatwością zatrudnić się jako technik studyjny. Konsolę znałem praktycznie na pamięć, a sam Roy nie jeden raz dziękował zespołowi za to, że zatrudnili kogoś tak kompetentnego do pomocy, jak ja.

Freddie był obecny w studiu cały czas, jakby podświadomie nas pilnował. Przesiadywał na sofie za nami w swoich czarnych, satynowych spodniach z odpiętym dla wygody ostatnim guzikiem i stukał pomalowanymi paznokciami o biurko obok. Wychodził tylko wtedy, kiedy przychodził Brian.

Słyszałem opowieści, że Michael Jackson potrafił spędzać dwa tygodnie na dopracowywaniu partii perkusji, ale ja mógłbym opowiedzieć, jak Brian May przez tydzień pracował nad jedną solówką. Nigdy nie zetknąłem się z podobnymi profesjonalizmem.

Dopiero gdy wszystkie fragmenty Bohemian Rhapsody, jak nazwał w końcu utwór Freddie, połączono w całość, wszyscy, na czele z Mercurym, zrozumieliśmy, co udało nam się stworzyć.

Nagranie puściliśmy na czterech wielkich głośnikach. Piosenka trwała prawie 6 minut, ale była fantastyczna.

Zbliżał się koniec września i nasz termin do ostatecznego opuszczenia farmy Rockfield. Korzystając z ostatniej nocy w studiu i faktu, że przetransportowaliśmy już wszystkie instrumenty do kampera, który nazajutrz miał nas zawieść z powrotem do Londynu, postanowiliśmy zorganizować sobie seans filmowy.

Roy zdobył skądś wielką, białą płachtę, która rozwieszona w stodole posłużyła nam za kinowy ekran, a ze studia pożyczyliśmy projektor. Niestety, stary odtwarzacz działał na kasety, a co za tym idzie mieliśmy ograniczony wybór filmu.

- Co tam masz, Roy? - zawołał Freddie, kiedy główny technik studyjny grzebał coś przy odtwarzaczu, a zespół i ja wygodnie rozsiedliśmy się na przytarganej do stodoły aż z kamiennego domku kanapie.

- Hmm... - Roy przerzucił kilka kaset - W samo południe z Gary'm Cooperem i Grace Kelly, Amerykanin w Paryżu Vincente'a Minellego... O, jest Mężczyźni wolą blondynki z Marilyn! I, hmmm, Noc w Operze braci Marx...

- Tak! - krzyknął nagle Freddie - Noc w Operze!

- Chyba jednak wolę ten film z Monroe - stwierdził ostrożnie Roger.

Freddie zbył go machnięciem ręki.

- Och, skarbie, wcale nie chodzi mi o film! Nie rozumiesz? Noc w Operze! A Night At The Opera!

- Co masz na myśli, Fred? - zapytał Brian.

- Tytuł naszej płyty - wyjaśnił dumnie Freddie - Nie sądzicie, że A Night At The Opera brzmi odpowiednio? I pasuje do Bohemian Rhapsody?

Pewnego razu w Londynie II Queen (zawieszone) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz