Rozdział 37

17 0 0
                                    

Ostatnie trzy dni były najbardziej nerwowymi dniami w całym moim piętnastoletnim życiu...

Po uzgodnieniu naszego planu, który moim zdaniem jest trochę przegięty, James nakazał by każdy do nieszczęsnego piątku zachowywał się jak najbardziej normalnie. Yhm, bo to takie proste.

Chodziłam do szkoły, wracałam ze szkoły (oczywiście pod ciągłą kontrolą któregoś z trójki), odrabiałam lekcję, jadłam, piłam, grałam w zwierzęce symulatory po to by tylko zabić czas i na chwilę odwrócić się od męczących myśli.

Bez skutku.

Na każdym kroku widziałam mężczyzn w kapturach, nawet jak były to dwa worki na śmieci. Przez każde okno wyglądałam czy aby na pewno nie czai się za nim psychopata, który z chęcią poderżnął by mi gardło. Gdy wchodziłam do pokoju, najpierw sprawdzałam wszystkie szafki i szuflady, zasłaniałam roletą okno, a dopiero potem zaczynałam normalnie funkcojonować. Chyba naprawdę popadałam w paranoję.

Jest czwartek. Jeszcze jeden dzień. Jeden dzień normalności, a potem możliwe, że wszystko się skończy. Lub spieprzy. To się okaże.

Wyglądam przez okno w pokoju ostatni raz przed zasłonięciem i zatrzymuje się w miejscu gdy słyszę warkot silnika. "Bądź silna". Mówi sumienie. "Myśl logicznie". Mówi rozum. "Spieprzaj gdzie pieprz rośnie najlepiej schowaj się do szafy i tul pluszaka". Mówi podświadomość.
Tak więc zrobię najgłupszą i jedyną rzecz, która w tej chwili przychodzi mi do głowy i idę sprawdzić kto przyjechał (nie wiem czy chciałam tym aktem nagłej głupoty, przekonać siebie, że jestem odważna, czy po prostu moja choroba psychiczna doszła już na tak wysoki stopień.)...

Powoli, by nie spaść, schodzę po schodach. Wkraczam do kuchni, biorę pierwszą lepszą rzecz, która jest na wierzchu i w tym momencie słyszę dzwonek do drzwi.

Wolnym krokiem z tarką w ręce... "Ah, czyli to jednak była tarka a nie broń masowego rażenia...", karcę się w myślach... Podchodzę do drzwi i szybko, by potem się nie rozmyślić, otwieram na oścież.

-Millie?...

Po drugiej stronie stoi trochę zszokowany szatyn. Chłopak przez chwilę patrzy na moją twarz po czym wzrokiem leci na dłoń.

-Oo, cześć Bruno- Mówię śpiewnym tonem i skołowana chowam narzędzie zbrodni za plecy.

-Mogę wiedzieć po co Ci tarka w dłoni?-Pyta się chłopak i podnosi do góry jedna brew.

-Ym... Mogę wiedzieć co tu robisz?- zbywam jego pytanie swoim, bo sama jestem ciekawa, po co tu przyjechał.

- Ah- szatyn jakby budzi się i i spogląda na mnie- widzę, że jest z tobą źle od tych paru dni. Nie mogę patrzeć już jak moja przyjaciółka zachowuje się jak jakiś zombie po morfinie, do tego z schizofrenią...

-Dzięki za ocenę...

-Dobra, mniejsza. Ubieraj się, porywam Cię.

-Niby dokąd- Pytam bo jakoś nie mam ochoty przerywać mojej dziennej, bezpiecznej rutyny.

-Zobaczysz- szczerzy się, a ja tylko wzdychając wracam się po bluzę i wsiadam do auta.

No co trzeba sprawiać pozory normalnej i odpowiedzialnej osoby...

Hejka!
Wiem, tym razem troszkę krótszy, ale wiedzcie, że nad kolejnym będę naprawdę dużo pracować (i fizycznie i psychicznie). Tak więc do następnego!

Forget MeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz