Rozdział X

727 38 9
                                    

     Festiwal skończył się dosyć krótko po rozstrzygnięciu głównej atrakcji, ponieważ tylko dwa dni. Miejsce, w którym dotąd można ciągle było usłyszeć muzykę oraz obserwować huczną zabawę, szybko opustoszało. Nie było to jakieś niezwykłe, ponieważ działo się to co roku. Niektórzy z uczestniczących w tym widowisku czarodziei musieli jak najszybciej wracać do swoich badań, do uczenia przyszłych pokoleń, które także będą praktykować magie, do dalszego sprawowania opieki nad chowańcami, po prostu do dalszego pielęgnowania ich fachu.

     Aktualnie jednym z takich zajętych czarnoksiężników stał się także Caedes, który teraz miał za zadanie wyszkolić Samaela najlepiej, jak tylko potrafił. Obawiał się jednak, że nie sprosta temu z pozoru prostemu zadaniu, które tak naprawdę było niesłychanie trudne. Lecz mimo wszystko nie zamierzał się poddać. Zresztą, taka opcja nie wchodziła nawet w grę. Zostałby najpewniej zabity, gdyby nagle zrezygnował z zadania, którego podjął się już dawno temu i teraz tego okropnie żałował. Gdyby jeszcze raz postawiono go przed tym wyborem, zdecydowanie nawet by się tego nie podjął.

     — Caedes? Coś nie tak? — zapytał lekko zmartwiony Samael, patrząc swoimi wielkimi fiołkowymi oczami na elfa, który w zamyśleniu zagapił się w przestrzeń.

     Takie zachowanie tak naprawdę nie zdziwiło jedynie jego ucznia, a także Erazma. W końcu Caedesowi nigdy coś takiego się nie zdarzało, zawsze pozostawał w pełni świadomości, już nawet z czystego przyzwyczajenia.

     — Nie, wszystko w porządku, zwyczajnie się zamyśliłem, zdarza się — odpowiedział zgodnie z prawdą, uśmiechając się delikatnie.

     Szczerze powiedziawszy, przez spotkanie z bratem był jednocześnie spokojniejszy, ale i też pełen nowych obaw. Wiedział niestety także, że ze Scelusem nie spotka się zbyt prędko, a najpewniej miną kolejne stulecia zanim się to zdarzy. Nie było to łatwe dla obu stron, ale co mieli poradzić? Ich drogi musiały się rozejść. Nie mieli na to najmniejszego wpływu. Trzeba było brnąć dalej w to bagno, w które ich wpakowano, bez słowa sprzeciwu, grając tak jak Ona im zagra.

     — Niesłychane... Zdarza ci się to chyba raz na tysiąclecie... — mruknął sarkastycznie Erazm, prowadząc konia.

     Samael, nie mówiąc nic czekał na dalszą część ich rozmowy, licząc że może jednak Caedes powie im coś więcej.

     — Uważaj, bo tobie może się zdarzyć przypadkiem umrzeć — syknął Caedes, mrużąc oczy i zabijając wampira wzrokiem. Samael zaś cicho parsknął śmiechem.

     — No widzisz, Samael, nie ma się czym przejmować, wszystko z nim w najlepszym porządku — zaśmiał się Erazm.

     — Zobaczymy, czy będzie wam do śmiechu, planując wasz bal z okazji zaręczyn — mruknął, jakby mimochodem Caedes, wsiadając w tym samym czasie na konia i odjeżdżając po chwili galopem przed nich.

     — Co...? — mruknęli w tym samym momencie zdezorientowani Erazm i Samael.

     Spojrzeli na siebie, po czym jak najszybciej wsiedli na swoje wierzchowce. Przez parę minut słychać było jedynie tętent kopyt, ale po jakimś czasie dogonili w końcu elfa, dając koniom odpocząć. Na początku mówili obaj jednocześnie, ale po upływie chwili doszli do ładu i zamilkli, po czym pierwszy przemówił Erazm.

     — Jaki znowu bal?

     — Ten z okazji waszych zaręczyn, dobrze przecież powinieneś wiedzieć. Myślałem, że przemyślałeś to oświadczając się Samaelowi — odparł ze stoickim spokojem elf, jak gdyby nigdy nic.

     — Zaraz, zaraz! Jakie zaręczyny?! Czemu ja o niczym nie wiem? — oburzył się nagle chłopak, nie mając zielonego pojęcia o czym była mowa.

Uwięziona WolnośćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz