Wstałem niemrawo. Cały dzień byłem przymulony. Udało mi się wmówić rodzicom, że to wciąż lekki zamół po tak długiej nieobecności wśród żywych. Dali mi więc spokój i pozwolili w samotności spędzić dzień w łóżku. Pod wieczór jednak ruszyłem szlachetny zad, aby się umyć. W końcu kiedyś trzeba. Nie zwracając zbytniej uwagi na nic, wszedłem pod prysznic i powoli zacząłem obmywać swoje ciało. Było to przyjemne uczucie po tak długim czasie. Ogółem bardzo wiele prozaicznych czynności sprawiało mi przyjemność. Tam ich nie było. Samo zjedzenie obiadu, poczucie jakiegokolwiek smaku w ustach, było nieziemskim doświadczeniem. Myśli o Kai'u nie opuszczały mojej głowy. Miałem wrażenie,że wciąż gdzieś tam jest. Że jest o wiele bliżej,niż sam sądziłem. Nim się spostrzegłem, delikatnie wycierałem ciało puchatym ręcznikiem. Schudłem, co było dość drastycznie widać. Zastanawiało mnie, dlaczego wcześniej miałem tak niską samoocenę. Teraz wyglądałem o wiele gorzej, jednak nie czułem się ze sobą tak niekomfortowo, jak wcześniej. Jakby... zaakceptowałem siebie? Ale w którym momencie to się stało? Nie mam pojęcia. Odwróciłem się do lustra i zaniemówiłem. W odbiciu nie widziałem swojej twarzy. W lustrze był Kai.
To dlatego musiałem go pokochać? To była metafora do zaakceptowania siebie?
