Początek: Burza

111 16 9
                                    

Charles Lorrain siedział na wąskim gzymsie na dachu opery miejskiej. Jego czarne włosy szarpał zimny, jesienny wiatr. Siarczysty deszcz padał nie przerwanie od godziny, atakując ziemie armią lodowatych kropel. W tę noc księżyc schował się w chmurach, jak w ramionach kochanka. Latarnie, stojące przy ulicy dawały mało światła. Charles stał, przyczajony w mroku, jak drapieżnik czekający na ofiarę. Dziś jest pełnia, a to oznacza stan najwyższej gotowości. Nie wiadomo jakie cholerstwo wypełznie na ulicę. Do uszu Lorraina dochodziły tylko krzyki żuli z pobliskiego placy sikorskiego. Nazywani byli " mieszkańcami placu sikorskiego." O ironio, na tym placy znajdowała się jedną z szkół średnich, tzw Sikorak. Wyobraź sobie, że piszesz ważny test a nagle słyszysz "oddaj kurwa tę butelke" czy coś w tym stylu. Okropnie wkurzające. Lorrain uczęszczał do tego Liceum, a pobyt tam wspomina całkiem ciepło, prócz paru nauczycieli, których chętnie nakarmiłby ołowiem. Ale to inna sprawa. Noc mijała leniwie. Wrzechobecny chłód powoli dawał się we znaki przyczajonemu zabójcy. Jego gruby, zakonny płaszcz powoli,lecz coraz bardziej przypuszczał zimne krople wody. Oczywiście Charles był na to przygotowany, ubierając dwie warstwy grubych swetrów. Jego czujny wzrok badał najbliższą okolicę. Światła w domach od dawna nie dawały znaku życia, a od strony szkoły muzycznej panowała martwa cisza, tak obca i niepodobna do tej placówki. Lorrain zaklnął. To nie tak miało wyglądać. Kiedy zrekrutowali go, myślał że zostanie bohaterem, szanowanym i lubianym przez społeczeństwo. Och naiwności losu,czemu tak krzywdzisz ludzi. W sumie Charles wiedział, że tak to będzie wyglądać, jednak żywił głęboką nadzieję, iż jego los się odmieni. Los pieski, bo Charles za młodu stracił rodziców w wypadku samochodowym, a sam wyszedł z opresji żywy, lecz z długą blizną, ciągnącą się od prawego oka aż do obojczyka. Każdego dnia, gdy spoglądał w lustro, widział nie tylko niedokładnie ogoloną brodę i zmarnowane, wyblakłe niebieskie oczy lecz także te okropną szramę. Jego blizna, jej widok za każdym razem przypominał mu o tamtym dniu. Wiązał z zakonem Demonicusa nadzieję, że odzyska wiarę w samego siebie oraz świat, bo Charles, mimo swojego charakteru był szorstki i cyniczny. Długie godziny poświęcał medytacji, przez co nie szło mu za dobrze w szkole. Trwał w swojej nadziei, i tak, wiem, że nadużywam tego słowa, trwał w nadzei iż zakon wyczyści traumatyczne wspomnienia. Po części to zrobili, bo zamknęli jego dawny żywot, pozorując jego śmierć i pogrzeb. Co zabawne, sam Lorrain na nim uczestniczył.
- och, słodka ironio- szepnął do siebie z uśmiechem.
- tyle lat minęło, tyle nowych wspomnień, a ja nadal żyje przeszłością. Czy to jest najniższy...- Charles przygryzł wargi. Nie powinien rozmawiać, nawet sam do siebie. Głęboko westchnął i spojrzał na zegarek. Dochodzi północ.
- zaraz się zacznie- szepnął do okalającego go mroku. Mrok głaskał  i przytulał, delikatnie go pieszcząc. Charlesa zawsze pociągała noc. Jej niezmierne tajemnice, ciągnęły go w nieznane. O wiele lepiej czuł się w mroku niż w świetle. Jego czarny płaszcz idealnie komponował się z nocą, tworząc kompozycję idealną, której nie powstydziłby się nawet wytrawny malarz. Tymczasem plac Sikorskiego niemal opustoszał, zostali tylko dwaj osiedlowi weterani, obydwaj z 0,5 wódki w rękach. Kłócili się,jednak przez bębniący deszcz Lorrain nie był w stanie usłyszeć o co poszło. Jedynie przypatrywał się całej sytuacji, z zaciekawieniem obserwując zaistniałą scenę. "Weterani" jak na sygnał, otworzyli butelki. Pierwszy z nich pociągnął solidny łyk. Zachowiał się, lecz nie upadł. Drugi za to, pił, walcząc o każdy łyk. Charles obliczył, że wziął ich około 6. Kiedy odetknął butelkę od ust, zakręciło go. Potknął się, uderzając kolanem o ławkę obok której stali, i nieprzytomny upadł na trawę. Charles poruszył tylko kącikami ust. W normalnych okolicznościach bawiłoby go to, bo szczerze gardził alkoholikami, lecz w tym wypadku to, co robili było zwyczajnie głupie i nieodpowiedzialnie. I to o wiele bardziej niż zwykle.
- jeszcze będę musiał bronić tych idiotów- warknął. Opady deszczu nasiliły się, dodając do tego rozrywające niebo błyskawice. Po nagłych wyładowaniań następywał potężny grzmot, istna kanonada armat.
- jeszcze burzy mi tu brakowało- skwitował to Lorrain - mam nadzieję, że ten budynek ma piorunochron. Nie chcę skoczyć jako grzanka-
"Miejscowi" po bólach, ale wycofali się z placu. Nastała względna cisza, wliczając grzmoty i szelest targanych wiatrem liści. Wkrótce dołączył do nich kościelny dzwon, wybijając północ. To był znak dla Lorraina, żeby zachować jeszcze większą czujność. Charles obserwował cały plac. Prawa strona, gdzie znajdowała się szkoła oraz droga na rynek stała czysta. Ani jednej żywej duszy. Również na dachach Lorrain nie potrafił nic dostrzec. Mimo, że jego wzrok przywykł do ciemności, nadal nie mógł nic ujrzeć. Za to od lewej strony zza zakrętu przy budynku szkoły muzycznej wyszły trzy postacie. Ubrane adekwatnie do pogody, rozmawiały między sobą. Jeden z nich kulał, a pozostali dwaj stali po bokach.
- Kryjecie go?- pomyślał na głos Lorrain. Trzej osobnicy przeszli przez tory i zatrzymali się na ławkach przed operą, obok popiersia Chopina. Najwyraźniej nie mogli się zdecydować, gdzie iść. Charles obserwował ich ruchy. Już teraz mógł stwierdzić, że mieli conajmniej 2 metry wzrostu. Ale to nadal za mało dowodów, równie dobrze mogliby to być jacyś koszykarze albo inni wysocy ludzie. Charles stał spokojnie, ale przyszykował miecz w pozycji do natychmiastowego ataku. Demonicus może niezbyt dbał o swoich ludzi, ale zapewniał sprzęt. Sprzęt, którym można zabijać demony. Na przykład taki, jak jego miecz. Katana, którą Lorrain sam wykuł w kuźni, w bunkrze ukrytym głęboko pod Bytomiem. Charles posiadał na wyposażeniu kilka sztyletów oraz parę bomb dymnych z opiłkami gwiezdnej stali, tak na wszelki wypadek, gdyby sprawy potoczyły się po jego myśli. Kulejący typ przysiadł na ławce, a pozostali dwaj rozglądali się dookoła. Na ich sygnał, odsłonił płaszcz, którym był owinięty. W idealnym świetle lampy Lorrain ujrzał czerwoną, opuchniętą nogę z kilkoma pazurami zamiast paznokci. A w owej kończynie ktoś umieścił sztylet. Demon, co do tego Charles nie miał wątpliwości, szybko go wyjął. Jęknął z bólu, odrzucając nóż w trawę. Te demony musiały uciec któremuś z batalionu szturmowego, przydzielonego do pilnowania miasta w tę noc. Lorrain więcej nie potrzebował. Poczekał, aż demony zabiorą się z ławek i przejdą pod operą. Gdy to zrobiły, Charles skoczył na jednego z góry, wybijając miecz głęboko w jego głowę. Demom uladł bezwładnie na ziemię. Nim pozostałe dwa potwory spostrzegły, co się stało, Charles z chirurgiczną precyzją wbił jeden ze swoich sztyletów w bark nabliższego demona. Demon osunął się na ziemię, dając Lorrainowi przejście. Chłopak ruszył pędem przed Siebie. Na jego nieszczęście ostatni demon ruszył za nim w pogoń. Dopadł go, gdy mijał Sikoraka. Lorrain próbował się bronić, ale demon złapał go mocno za kark i rzucił w kierunku szkoły. Charles stęknął, gdy czuł, że przebił sobą okno na parterze. Co gorsza, zawył alarm.
- auć- jęknął, próbując wydostać się z poprzewracanych przez niego krzeseł. Zerknął zza roztrzaskane okno. Obydwa żywe demony właśnie taranowały drzwi do szkoły. Ich masywne cielska raz po raz odbijały się od niebieskich drzwi. Lorrain chodził do tej szkoły, znał ją. Wiedział też , że sala z Wosu, w której się znajdował, ma zamek odkręcany od środka. Charles otworzył drzwi, następnie na palcach przekradł się do jednej z dwóch kolumn stojących przy schodach prowadzących do wejścia. Głuchy trzask, odbijający się echem od pustych korytarzy potwierdził, że demony są już w środku. Charles przywarł do słupa. Spokojnie czekał, hamując oddech. Warknięcia i wycia demonów były coraz bliżej. Chłopak wręcz czuł ich obrzydliwy oddech na karku. Zabrał ostatni wdech, po czym wysunął się zza kolumny, wybijając miecz w gardziel jednego z potworów. Demon splunął krwią, a jego ciało spadło ze schodów, plamiąc kafelki świeżą posoką. Ostatnia z pokrak rzuciła się na Charlesa, wymachując ostrymi pazurami. Lorrain zręcznie unikał ciosów i ostrożnie miarkował swoje własne. Potwór, w swym ślepym szale zadawał uderzenia, odsłaniając się. Zręczny szermierz wykorzystał szansę, nurkując pod zamaszystym ciosem łapą, wykonując pół obrót połączony z cięciem. Odcięta ręka upadła na ziemię. Demon ryknął, rzucając się na Charlesa lecz ten odskoczył w prawo, tnąc w kark potwora. Zdekapitowane zwłoki chalastnęły o ziemię, a głowa stwora zatoczyła kółko w powietrzu, plamiąc krwią świeżo umytą podłogę. Lorrain westchnął, wycierając krew z ostrza w płaszcz. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza swój telefon i zadzwonił numer, który znał tylko on.
- Halo, Heinkel? Trzeba posprzątać- powiedział, wychodząc ze szkoły. Policja jeszcze nie przyjechała. Dla Charlesa ta burzliwa noc właśnie się skończyła. Lorrain zniknął w najbliższym cieniu. Czasem tylko jego miecz odbijał się jasnym światłem w błysku błyskawic...

Najniższy stopień człowieczeństwa [Zawieszone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz