DZIEŃ SIEDEMNASTY

278 65 20
                                    

praca autorstwa: PaniPlaga

— Gdzie jesteś...? — Usłyszał z pewnej odległości,
a słowa te odbijały się echem
jak piłeczka
rzucona z wysokości.
Szumiały mu w głowie, może to nie tylko w głowie? Na zewnątrz też gwarno, duszno i tłumnie;
chociaż bardziej w teorii, bo w istocie na dworze było zimno i pochmurnie. Ludzie biegli przed siebie w poszukiwaniach tego jedynego prezentu, który miał załatać ich pustkę, a śnieg pod ich butami skrzypiał nieznośnie i odskakiwał na bok, przestraszony, mieszając się z błotem.
Pytanie, ale do kogo? Do tej Pani w czerwonym płaszczu stojącej przy kuble na śmieci, a może do tej drugiej – przedszkolanki przeprowadzającej przez pasy małe dzieci? Do psa przebiegającego niedaleko,
czy do kota wypijającego z kałuży mleko?
Gdzie jesteś, a diabli ich wszystkich. Przecież nie do niego,
kogoś jak on – tak mało istotnego.

Wiatr okrywał go chłodnym kocem, takim którego chłód przenikał do środka – przez ubrania i duszę, przeprawiając go conajmniej
o nieme katusze.

Ciało mu się trzęsło w rytm podmuchów wiatru, a poliki zróżowiały.
Tak bardzo chciał wracać do wiosny, tam było ciepło, bo tam była ona.
Może ona tam była, bo było tam ciepło...? Chwila, jak to leciało – a to w ogóle tak było?
Wszystko w tej chwili tylko bardziej mu się w głowie rozmyło
i zgniotło,
i zmiotło,
i zgniło.
Przez chwilę nawet, jakby, zapomniał. Zapomniał o czym? Momencik.
Jakie było pytanie?
Ah, mniejsza, i tak nikogo nie obchodzi jego skromne zdanie.

Z zawiłych rozmyśleń wyrwało go dość gwałtownie wypowiedziane:
— Mamo, a dlaczego ten Pan płacze skoro są święta? — Mały spojrzał na niego z niezrozumieniem i dziecięcym przejęciem. Matka chłopca zerknęła zmieszana w jego kierunku, doszukując się jakby właściwej odpowiedzi i ratunku, on wzruszył tylko ramionami, więc westchnęła ciężko między ukleconymi naprędce słowami.
— Pewnie mu zwyczajnie wiatr wieje w oczy, nie widzisz jak dzisiaj wieje? — I odciągnęła chłopca czym prędzej w kierunku pobliskiego sklepu z zabawkami i zgubionymi nadziejami.
Zdanie wypowiedziane bez zamysłu, ale dawało mu wiele do namysłu, bo w istocie, to w oczy dmuchał mu chyba conajmniej,
jakiś huragan, bo przygniatał go,
jego własny bałagan.

Chciałby wstać, powiedzieć coś, krzyknąć, łkać, ale nie był w stanie.
Powstrzymywało go bowiem jego własne zakłamanie. Może przymarzł już zwyczajnie do tej ławki, zarówno ciałem jak i wnętrzem. (Dostając przy okazji nieprzyjemnej czkawki.)

Poczuł jej tchnienie.
Czyje? Poczuł, ale sam nie wiedział co.
Poczuł zmartwienie [z – martwym]
i otumanienie.
Poczuł jej tchnienie?

Chwila, ale; nie było ono jej. To było inne, przez ułamek sekundy myślał, ha – taka głupia myśl, że jest ono mu znane.
Tyle czasu spędził w samotności słuchając swojego oddechu
odbijającego się od ścian nicości, że każde z nich zdawało się go pieścić swoim delikatnym powiewem ciepła, odwlekając przy okazji mroczną wizję czekającego go Piekła.

Chciał się poczuć potrzebny i użyteczny, a nie tylko bezwartościowy (i podobno – niebezpieczny.) Wstał więc, ruszył przed siebie uważnie patrząc pod swoje nogi, by spełniać dzisiejsze samolubne wymogi.

I zobaczył blask i krzyk, i trzask.

osiem dni do Świąt
Bożego Narodzenia🎅🏼

zima między słowami | kalendarz adwentowy [✔️]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz