1. The hunt begins

626 40 2
                                    


- Do zobaczenia w poniedziałek! – Clary pomachała do Jane zanim wsiadła do autobusu jadącego w kierunku West Town. Drzwi zamknęły się za nią ze stalowym brzękiem, i autobus ruszył ciężko.

Noc była chłodna, choć kwiecień już dawno temu zawitał w Chicago, przynosząc ze sobą zieleniące się drzewa, i jaskrawe słońce, wiszące wysoko nad miastem. Teraz księżyc zajmował miejsce słońca, a miasto błyszczało milionami świateł.

Jane Robin Potter mocniej przycisnęła do siebie wiosenną kurtkę i ruszyła przed siebie w kierunku Gold Coast. Jeśli dobrze pójdzie, złapie jeszcze taksówkę, choć godzina druga w nocy w sobotę zdecydowanie jej w tym nie sprzyjała.

Zapuściły się do dzielnicy przemysłowej na imprezę w jednym z klubów. Zaczęła się wiosenna przerwa na uczelni, i obie dziewczyny spragnione rozrywki, alkoholu i facetów, wracały do domów z niczym.

Jane wcisnęła ręce w kieszenie i skręciła do parku. Zwykle wracała tamtą drogą do domu, kiedy Clary wsiadała w pierwszy lepszy autobus do West Town. Patrzyła prosto przed siebie i z pełnym przekonaniem podążała przez park. Przecież urodziła się tutaj, w Chicago i spędziła tu całe swoje życie. Co jak co, ale znała to miasto lepiej niż jakiegokolwiek swojego chłopaka.

Po wyjściu z małego, zapuszczonego parku, podążała między starą cukrownią i ceglanymi magazynami. Właściwie, Jane Potter od pewnego czasu dręczyły dziwaczne przeczucia, i tym razem także się pojawiły, potęgowane złowrogim migotaniem latarni słabo oświetlającej wąską alejkę.

Czyjeś kroki, nie tylko jej, odbijały się echem od ścian. W oddali słyszała czyjeś śmiechy i czuła smród papierosów, ale to nie było to, co ją przerażało. Odwróciła się, i założyła kosmyk brązowych włosów za ucho. W świetle starych, przemysłowych lamp nie było nikogo. Znów ruszyła przed siebie, tak dobrze znaną drogą.

Ciche warczenie psa przyciągnęło jej uwagę. Przecież, tysiące bezpańskich psów wałęsało się po dzielnicy przemysłowej, nie mówiąc już o całym Chicago. Potrząsnęła głową, chcąc zignorować napięcie pojawiające się w jej karku.

Warczenie z każdym krokiem stawało się coraz głośniejsze. Skręciła obok magazynów w lewo, i to był błąd. W całkowicie ciemnej uliczce nie widziała nic, nawet własnej dłoni. Przełknęła kulę strachu, która nagle pojawiła się w jej gardle, i skarciła się w myślach za swoje tchórzostwo.

Warczenie odbiło się echem od ścian magazynów i dochodziło gdzieś zza pleców Jane. Odwróciła się powoli, spodziewając się zobaczyć jakiegoś wielkiego, bezpańskiego psa. Zamiast tego, ujrzała cień postaci wchodzącej w ciemność. Kiedy tylko intruz znalazł się w ciemnościach alejki, zniknął jej z zasięgu wzroku. Jedynym, po czym była w stanie go zlokalizować, były dwie, jarzące się niebieskie kropki. Oczy.

Żołądek Jane podskoczył i boleśnie opadł. Rzuciła się do ucieczki. Jakoś musiała uciec. Puściła się biegiem między ceglanymi ścianami. Jej kroki odbijały się echem, ale tylko ona biegła. Słyszała dudnienie własnego serca i szumienie krwi w głowie. Biegła na ośle, cochwilę potykając się. Dotykała jedną ręką ściany i kiedy dotarła do jej końca, skręciła.

Przez ułamek sekundy patrzyła za siebie. Nadal widziała oczy patrzące na nią wściekle, jarzące się błękitem. Na końcu alejki w którą skręciła stał śmietnik, a za nim siatka. Nie zastanawiała się długo. Wskoczyła zręcznie na pokrywę śmietnika a potem jednym susem przesadziła siatkę. Wylądowała na ugiętych nogach z głową spuszczoną w dół.

Odetchnęła z ulgą. Była bezpieczna. Odrzuciła włosy do tyłu i zrobiła tylko kilka kroków w przód, nim w słabo oświetlonej alejce znikąd pojawiły się dwie postacie o błyszczących, zielonych oczach. Ze świstem wciągnęła powietrze.

W mglistym świetle latarni widziała ich takie same twarze i rozjarzone oczy. Obaj byli muskularni. Nagie torsy były niemalże idealne, z dobrze zarysowanymi mięśniami. Kimkolwiek byli, ona znajdowała się w niebezpieczeństwie.

Instynktownie cofnęła się. Powolnymi krokami wycofywała się, choć wiedziała, że to i tak nic nie pomoże. Była w potrzasku. Nie uda jej się pokonać tej siatki zanim ją dorwą. Nie wiedziała czego chcieli, wiedziała tylko, że jej ciało powoli zaczyna paraliżować strach.

Ostatni krok. Wpadła plecami na siatkę, a ta zabrzęczała złowrogo. Jane już widziała w wyobraźni najgorsze scenariusze. Postacie zbliżały się do niej powoli. Oh, nie dość, że byli napastnikami to jeszcze sadystami. Wyglądali, jakby delektowali się jej przerażeniem, które najpewniej czuli od niej na kilometr.

Jeden z chłopaków obnażył zęby jakby do ataku. Z ust Jane wydostał się cichy pisk. Zamknęła oczy i czekając na najgorsze mocno zacisnęła palce na siatce za jej plecami. Warknięcia zastąpiło teraz skomlenie dwóch psów.

- Czy dla was tak wygląda spokojna rozmowa i obserwacja, tłumoki?

Jane rozchyliła powoli powieki. Za dwoma chłopakami stał wysoki mężczyzna, o przystojnej twarzy. Miał ciemną karnację i zadbaną brodę. Wydawał się być starszy od niej o przynajmniej parę lat. Wyglądał na groźnego, zwłaszcza kiedy trzymał dwóch chłopaków za karki, jakby byli dwunastolatkami.

- Mieliśmy jej pilnować.

- Nie ją straszyć! – głos należał do kolejnej postaci, która pojawiła się w alejce. Był to raczej chudy chłopak, o ciemnych włosach i bladej, ściągniętej twarzy. – Wybacz im. Jane Potter?

Sparaliżowana strachem Jane ledwo zdołała kiwnąć głową. Kiedy to jednak zrobiła, twarz chudego chłopaka rozświetlił promienny uśmiech.

- Jane. Podejdę teraz do ciebie, dobrze? Nie musisz się mnie bać. – wyciągnął zachowawczo rękę i zrobił powolny krok w przód. – Nazywam się Stiles. Ten przerażający gbur to Derek, a te klony to Aiden i Ethan.

Aiden i Ethan kłapnęli zębami, a przez ciało Jane przeszedł dreszcz.

- Należymy do tego samego świata co ty. – odezwał się Derek ostrym, ale przyjemnym głosem. – Wiemy, że jesteś zmiennokształtną.

Jane już dawno nie słyszała tej nazwy. Zwrócił tym na siebie jej uwagę. Spojrzała na niego dużymi, szarymi oczami najwyraźniej zaciekawiona. To zachęciło go, by mówił dalej.

- Znasz Deatona?

Jane pokręciła głową. Nigdy nie słyszała tego nazwiska.

- A czy twoja mama to Felicite Overton-Potter?

- To moja mama. Ale co wy...

- Deaton to jej przyjaciel, a ty jesteś w ogromnym niebezpieczeństwie. – powiedział Stiles, nie spuszczając z Jane wzroku.

Puściła siatkę i zrobiła krok do przodu, najpierw macając podłoże stopą, jakby sprawdzała, czy asfalt nagle się nie załamie.

- Dobrze by było, żebyś z nami porozmawiała. – rzekł Stiles. – Jeśli tylko pozwolisz się stąd zabrać, pojedziemy do miejsca, gdzie jest dużo ludzi i obiecuję, że nie stanie ci się krzywda.

Jane nie wiedziała do końca, jak to się stało, ale chłopak wzbudził jej zaufanie. Kiwnęła głową, nieufnie spoglądając na pozostałą trójkę.

- Pójdę, ale bez nich.

Stiles obejrzał się na twoich towarzyszy. Właściwie chodziło mu tylko o Dereka. Skinął głową niemalże niezauważalnie.

- Jak sobie życzysz. 



WITAM WAS, TO ZNOWU JA! OBIECANY POCZĄTEK JUŻ WAM WRZUCAM! To koniec roku więc początek czegoś zupełnie nowego. Otwieram się na końcu , jak głosi wiadomość do Harry'ego zapisana w złotym zniczu, więc i wy otwórzcie tę książkę na samym końcu 2019 roku. 


Piosenka przewodnia tego opowiadania to The Time They Are Changin'  wykonywana przez Fort Nowhere. 

Shapeshifter - teen wolfOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz