5

103 18 0
                                        

Siedziałem na dachu jakiegoś budynku. Jakiegoś, bo nie do końca wiedziałem nawet jakiego. W zasadzie, to leżałem. Leżałem i myślałem.

Trochę trząsłem się z zimna, a słońce wpełzało już za widnokrąg, tym samym pociągając za sobą czarną płachtę, którą lada moment nakryje się niebo, ujawniając miliardy gwiazd, w które to mogłem wgapiać się, za każdym razem tak samo niewzruszony upływem czasu. Słońce uciekało, ale czy miało to dla mnie jakiekolwiek znaczenie, skoro jego ostatnie ciepłe promienie, nim zdążyły wylądować na mojej skórze, zostały porywane przez chłodny wiatr. Czy miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie to, że znowu jak idiota wybiegłem z mieszkania tak, jak stałem — czyli w podkoszulku i bez butów — nie mogąc wytrzymać tam już ani chwili dłużej? Dusiłem się tam i to bynajmniej nie dlatego, że byłem zamknięty w czterech ścianach. Nie mogłem już z moją matką, z bratem. Z atmosferą między nami. Z kolejną kłótnią stworzoną z niczego, która jak zwykle urosła do tak horrendalnych rozmiarów, że mogłem założyć się, iż każdy mieszkaniec tej ulicy znał już imię Nicholas i Amanda, które wykrzykiwane były równie często, co obelgi i bluźnierstwa, tak w sumie rzucane przy każdej możliwej okazji.

Miałem tego tak bardzo dość, że wyjście na boso z domu i przemaszerowanie tak większej części miasta nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Nie byłem nawet do końca świadom tego, co robię, póki coś boleśnie nie wbiło mi się w stopę, co jedynie utrudniało mi dalszą drogę. Fakt, że miałem na sobie jakąś starą, spraną koszulkę również zbytnio mi nie wadził, dopóki nie położyłem się na dachu i ochłonąłem odrobinę; i właśnie teraz docierało do mnie to, co tak naprawdę się stało.

Tak w sumie, to mógłbym się kiedyś ogarnąć. Bo to zawsze ja mam najgorzej, prawda? Tylko ja potrafię odstawiać takie teatrzyki, robić z siebie największą ofiarę. To ja zawsze dramatyzuję i przesadzam.

Tyle tylko, że nie umiałem. Nie byłem w stanie. Czasami, jak na przykład teraz, zatrzymywałem się na moment i analizowałem wszystko, co robiłem. Długo zastanawiałem się, dlaczego tak się zachowywałem: impulsywnie, bezrozumnie. Dlaczego najpierw robiłem, a dopiero potem myślałem nad konsekwencjami (o ile w ogóle).

Ale to było czasami.

Przez znakomitą większość czasu nie zastanawiałem się nad niczym. Zachowywałem się dokładnie tak, jak się czułem, a jako że przeważnie targały mną negatywne emocje, moje akcje szły dokładnie w takim samym kierunku. Dramatyzowałem, wrzeszczałem, rzucałem czym popadnie. Byłem zły na cały świat, wiecznie się na wszystkich obrażałem i paliłem za sobą wszystkie mosty. Odcinałem się od czego tylko mogłem. Dla mnie były tylko dwa rozwiązania — czarno albo biało. Czułem się najcudowniej na świecie i mogłem przenosić góry, bądź nie nadawałem się do niczego. Nie było innych wariantów.

Nie chciałem już tak się czuć. Ale nie wiedziałem, co robić. Męczyło mnie to niesamowicie i rujnowało dosłownie całe życie, ale nie mogłem znaleźć żadnej przyczyny mojego zachowania. Dlaczego najmniejsze rzeczy doprowadzały mnie do furii? Skąd te nagłe przypływy pozytywnych emocji? Czemu momentami nie było mnie stać na podniesienie się z łóżka, zaś innym razem miałem w sobie tyle energii, że nie byłem wręcz w stanie skupić się na czymkolwiek, zbyt zajęty szukaniem kolejnej rzeczy, którą właśnie mógłbym się zająć?

Westchnąłem ciężko, słysząc za sobą obijanie się metalu o ścianę budynku i głośne chrząknięcie.

— Zejdź stamtąd.

— Jak będzie mi się chciało — fuknąłem i obróciłem się plecami do mojej matki, która jakimś cudem znalazła mnie, cholera wie jak daleko od domu.

— Nie możesz się tak zachowywać, to...

— Jak mnie znalazłaś?

Zaśmiała się. Śmiała się ze mnie! ZE MNIE! Rechotała głośno, przypominając mi tym samym jakąś starą ropuchę, a ja musiałem powstrzymywać się przed zwymiotowaniem prosto na nią. Już od jakiegoś czasu zauważyłem, że jakakolwiek akcja z jej strony przyprawiała mnie albo o głębokie westchnienie i znużone przewrócenie oczami, albo o nudności. Chociaż gdyby zastanowić się głębiej, to zazwyczaj dopadały mnie obie rzeczy na raz.

— Nikuś, proszę cię. — Jeszcze się podśmiechiwała. — To nie jest duże miasto, obrażony na cały świat nastolatek, maszerujący głównymi ulicami bez butów i w jakiś starych łachach jest naprawdę jedną z większych atrakcji, które można tutaj zobaczyć.

Niby nie bolały mnie jej słowa, na co dzień zdarzało mi się słyszeć gorsze, ale mimo to nie mogłem powstrzymać łez cisnących mi się do oczu. Zagryzłem własną pięść, chcąc pozostać cicho. Byłem żałosny, ale nie aż tak, by rozpłakać się przed nią niczym małe dziecko. Nie miałem zamiaru przez kolejne kilka miesięcy wysłuchiwać, że reprezentuję sobą poziom Lucasa, które wiecznie wył o wszystko i z którego matce również zdarzało się szydzić.

Jakby płacz był czymś złym.

Poczekałem jeszcze moment (przy okazji wysłuchując wszystkich tych monologów i zażaleń do Boga, za jakie to grzechy pokarał ją właśnie takim dzieckiem i co mogła zrobić, żeby jej wybaczył), po czym zszedłem na dół po dostawionej przez nią drabinie, kiedy ta zniknęła z zasięgu mojego wzroku.

Skuliłem się w sobie, kiedy wiatr zaczął atakować mnie z każdej strony, jakby za cel postanowił sobie rozszarpać moje i zacząłem powoli kuśtykać w kierunku domu, tym razem uważając, żeby w nic nie wdepnąć.

***

Dominic całował tak dobrze, że wydawało mi się to prawie niemożliwe.

Leżałem w jego łóżku, mrucząc w poduszkę, podczas gdy ten sunął wargami wzdłuż mojej szyi i po ramieniu. Ja naprawdę próbowałem osłonić się przed jego ustami, zakrywając się w tym celu śnieżnobiałą, pachnącą nim kołdrą, jednak ten był tak natarczywy, że dosłownie nic nie było w stanie go ode mnie odciągnąć. No cóż, przynajmniej próbowałem.

Czy zrobiłem to w ramach zemsty? Absolutnie nie, gdyż jak już sobie ustaliłem: nie byłem zły. Ja po prosty niby przypadkiem zostawiłem na jego szyi trzynaście cudownych malinek. Tak na szczęście. Mam nadzieję, że przygotował już sobie jakąś dobrą wymówkę.

— Myślisz... — zaczął powoli, przyciągając mnie do siebie jeszcze bardziej i wtulając się w moje plecy. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak maleńki wydawałem się w porównaniu do niego i jakim oszałamiającym uczuciem było znalezienie się w tak silnych ramionach. — Myślisz, że Kath będzie zła?

— Kath? — mruknąłem, patrząc na niego pobłażliwie. — A dlaczego miałaby być zła? To wcale nie tak, że ona musi o czymkolwiek się dowiedzieć, prawda?

Blondyn uśmiechnął się i cmoknął mnie w usta.

— Prawda.

Zaśmiałem się w duchu.

Oj, żebyś ty tylko wiedział.

Niestety, Dominic od zawsze był bardziej piękni aniżeli mądry.

Protect me from what I wantOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz