Kolejny fanfik dotyczący creepypasty będzie o Tobiaszu. :D Pewne rzeczy ranią moje oczęta i chcę wam zafundować z całych sił coś fajnego.
Rozpoczynam właśnie pisanie o godzinie szóstej dwadzieścia osiem po nieprzespanej nocy, potem kontynuuję po grubej imprezie gdzie jestem nieco pijana i dokańczam na kacu mentalnym. Miłej lekturki!
***
Odwróciłam się bardzo powoli, zapewne blada jak pergamin w stronę Jacka. Po jego wyrazie twarzy już wiedziałam, że powoli wpadał w panikę, ale starał się być opanowany. Co jedna osoba będąca już niemal w obłędzie, to nie dwie. Kiedy przypadkiem zobaczyłam moje odbicie kątem oka w niedużym lusterku na komodzie obok wyjścia do salonu, nie uwierzyłam i musiałam popatrzeć mimo aktualnej sytuacji. To co ujrzałam bardzo mnie przeraziło i moja głowa odwróciła się bardzo szybko i niemal automatycznie. Nie wyglądałam już jak ja, byłam potargana, moje usta wyginały się w wielką, odwróconą podkowę, lekko uchylone w grymasie skrajnego strachu. I wcale się nie dziwię. Znów spojrzałam na męża i jakby głos wrócił mi momentalnie.
- Paulie! - Krzyknęłam, a był to krzyk tak przerażający, że Jack aż drgnął. Był to wrzask kobiety której wyrwano jakiś organ wewnętrzny, brutalnie, bez jakiegokolwiek znieczulenia - Paulie! - Krzyknęłam jeszcze raz, bowiem tylko to byłam w stanie wydusić.
Z moich oczu niemal jednocześnie popłynęły dwa strumyki lecące jedna po drugiej, potężnych jak ziarna grochu łez. Były one tak ciężkie, że prawie od razu skapywały prosto na podłogę bądź na mój mały dekolt. Zacisnęłam dłonie wyglądające teraz już niczym szpony jakiegoś wielkiego, padlinożernego ptaszyska na mojej twarzy, wbijając sobie nieświadomie pazury w policzki. Nie miałam nawet siły ustać na nogach, więc opadłam najpierw do pozycji przysiadu, potem kucnęłam, a na koniec moje kościste kolana boleśnie zderzyły się z podłożem. Teraz tego tak bardzo nie odczułam, bowiem każdą tkankę w moim ciele przepełniał innego rodzaju ból. Wyglądałam tak żałośnie, że nawet nie potrafię teraz tego pojąć choć w najmniejszym stopniu. Wtedy miałam w głowie mojego maleńkiego synka, być może uprowadzonego, być może już martwego.
Zdarza się, że dzieci z pewnymi usterkami przypisanymi przez wadliwe geny da się pokochać bardziej, a przynajmniej o wiele bardziej się do nich przywiązać niż do dzieci, z którymi jest wszystko w najlepszym porządku. Dzieje się tak, ponieważ takie dziecko potrzebuje więcej uwagi i od razu opiekun ma uczucie jeszcze większej odpowiedzialności nad pociechą. Ja czułam, że do żadnego innego dzidziusia nie przywiązałabym się tak mocno, jak do Pauliego. Nosiłam go pod sercem a w trakcie porodu sama dokładałam wszelkich starań by nie umrzeć i również jemu pokazać kawałek świata. Kiedy Jack wychodził to ja opiekowałam się nim na pełen etat i głównie ja patrzyłam jak dorasta. Co prawda kiedy Jack znikał, robił coś dla nas lub specjalnie dla niego. A to budował nowy mebel, a to wychodził po prezent, jedzenie, ubranka. Ale to ja byłam matką, a bólu matki która utraciła dziecko nie zrozumie nikt, dopóki sam tego nie doświadczy. Wpadłam w zupełną panikę przypominającą czarną dziurę wciągającą mnie głębiej i głębiej, odbierającą racjonalne myślenie. Jack już nawet nie stał dłużej nade mną, bowiem usłyszałam głośne trzaśnięcie tylnych drzwi.
"Wyn ię" Usłyszałam w głowie i zaczęłam krzyczeć z całych sił. "Wyn ię", usłyszałam ponownie. Krzyczałam niezrozumiale, nie były to żadne słowa a jedynie czysty, rozdzierający wrzask. Chciałam wyrzucić ten głos ze swojej głowy, lecz teraz słyszałam go w kółko i w kółko.
Po chwili z mojego gardła nie byłam w stanie wydobyć już żadnego dźwięku. Straciłam głos, moje struny głosowe zdawały się być zdarte do granić możliwości, więc teraz już tylko klęczałam na podłodze skulona i płakałam we własne dłonie czując, jak jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie cierpiałam.