Rozdział piąty
w którym Draco stawia czoła śmierci, a Blaise robi zdjęcia✻✻✻
Dzień pierwszego zadania nadchodzi szybko, zdecydowanie zbyt szybko jak dla Draco. Budzi się w dormitorium Ślizgonów wcześnie rano, kiedy słońce dopiero wychyla się zza linii horyzontu. Naciąga zieloną kołdrę na głowę, ignorując ssące uczucie gdzieś w brzuchu, że będzie musiał wstać i stanąć twarzą w twarz ze smokiem... a może twarzą w pysk? Czy to w ogóle ma jakikolwiek sens?
Zwleka się z łóżka, drapiąc po głowie. Poranek to jedyny dzień, kiedy przez chwilę nie przejmuje się włosami, zaraz przecież je ułoży, a i tak nikt go nie widzi (Harry go nie widzi, co najważniejsze).
Hogwartu huczy entuzjazmem, gdy Draco schodzi na śniadanie. Ledwo przełyka owsiankę z malinami, kiedy przed oczami błyska flesz. Blaise szczerzy się zza aparatu.
— Na pamiątkę. Ostatnie zdjęcie przed śmiercią... Fortunę zarobię.
Draco nie jest w nastroju, by rzucić jakąś ciętą uwagą, więc tylko kiwa głową i wkłada do ust kolejną porcję różowej papki, by zacząć przeżuwać beznamiętnie.
— Lepiej wyrwij jakąś panienkę — mówi Pansy, która wchodzi do Wielkiej Sali w towarzystwie Millicenty. — Idealny sposób, no nie? — Puszcza mu oczko, a Blaise przewraca oczami.
— Lepiej zacznij szukać męża dla siebie, ja sobie poradzę.
— U-hu-hu-huu! — woła Teodor, robiąc minę szczwanego lisa, który właśnie połączył wszystkie kropeczki i zauważył, że wyszedł ładny rysunek króliczka. Klaszcze w dłonie i spogląda sugestywnie na przyjaciół. — Od razu się hajtnijcie we dwoje! Co wy na to?
Pansy udaje, że wymiotuje, wystawiając język i wskazując na niego palcem, a Blaise śmieje się nerwowo.
— Draco, wszystko gra? — pyta Millicenta, która nachyla się w stronę bladego chłopaka.
— Jasne, za moment po prostu zginę, nic wielkiego, serio, nie ma co się przejmować.
— Sam się w to wpakowałeś — podsumowuje Nott ze złośliwym uśmiechem, a Draco mrozi go wzrokiem.
Po śniadaniu cała piątka kieruje się w stronę błoni, gdzie rozłożony został wielki namiot, a Draco dokładnie wie, co znajduje się w nim. Arena, jajo, smoki.
O, Merlinie, przecież on tam zginie.
Rozlega się głośny ryk, a Draco blednie jeszcze bardziej. Pansy marszczy brwi.
— Nie wierzę. Smoki?! — Podskakuje w powietrze, zgrywając idiotkę, i klaszcze w dłonie. — Draco walczy ze smokiem, trzymajcie mnie!
— Ja pierdole. — Blaise oczywiście podejmuje drwiny. — Dracon draconis i dragon.
— Miłej śmierci — życzy Nott, klepiąc go po ramieniu i czwórka Ślizgonów odchodzi w stronę trybun, a Draco zostaje, bo potrzebuje trochę czasu dla siebie.
Przełyka ślinę, a wiatr wieje mocno, rozwiewając prawie białe włosy. Ma plan, przynajmniej tyle. Powinien sobie dać radę, ale to smoki, z nimi nigdy nie wiadomo.
— Draco!
Chłopak odwraca się słysząc swoje imię wypowiedziane najsłodszym głosem świata. Uśmiecha się, gdy widzi Harry'ego opatulonego czerwono-złotym szalikiem biegnącego do Draco. Policzki Pottera są zarumienione od zimna, a Draco uświadamia sobie, że bardzo chciałby je złapać i potarmosić. Pewnie są niesamowicie miękkie w dotyku i... Stop, jego myśli nie mogą podążać tym torem, bo nie będzie już odwrotu.
CZYTASZ
Fiołki |drarry|
FanficDraco przybywa do Hogwartu wraz z uczniami Durmstrangu, by wziąć udział w Turnieju Trójmagicznym. Jego uwagę przykuwają zielone oczy, więc zrobi wszystko, by zdobyć serce tego, do kogo one należą.