Rozmowa kwalifikacyjna

13 4 1
                                    

Keyla 

Stoję przed lustrem próbując zapiąć sukienkę, niestety moje ręce nie są do tego wystarczająco długie, więc wyginam się w pozycje godne jakiś mistrzyń jogi. Gdy, po długich i wymagających, w końcu mi się udaje, przyglądam się sobie, to ostatni moment na poprawki, trzy noce zwiększonej dawki snu podziałały, nie mam worów pod oczami, worki pod oczami są nie do przyjęcia. Niesforny kosmyk wypadający z koka - do przeżycia. Ostanie kilka dni było w porządku, żadnych dramatów, nieprzyjemnych ludzi, to pewnie tak zwana cisza przed burzą, która nie wątpliwie będzie miała dziś miejsce. Jest to bardziej niż pewne. Już parę razy sprawdziłam, czy na pewno wrzuciłam do torebki jakieś tabletki na uspokojenie, upewniam się jeszcze raz i przysięgam sobie, że to ostatni. Sprawdzam czas na telefonie, szlag.

- Dylan! Do jasnej cholery złaź na dół - krzyczę zakładając złote kolczyki, które dostałam od matki, na jakieś święta rok temu, a niezałożenie ich było by tragiczne w skutkach.

- Już, już schodzę. - słyszę jak zbiega po schodach, jasne niech się teraz przewróci i skręci kostkę, ale bardziej niż przyjść boję się nie przyjść, więc niech z nich nie spada. 

- Co ty masz na sobie? - pytam nie kryjąc mojego oburzenia.

- To co wybrałaś? - nie jest pewien o co pytam, bo patrzę na niego jak na idiotę. 

- Krawat. - wskazuję palcem na pustą przestrzeń, którą powinien wypełniać szmaragdowy kawałek materiału, pasujący do mojej, zdecydowanie zbyt eleganckiej jak na mnie, sukienki. - O tu. W tym miejscu - podchodzę o niego i wbijam mu palec wskazujący w pierś - miał być krawat. Jeśli mogę spytać, gdzie on jest? Zjadłeś go?

- No... - drapię się po karku.

- Może wyparował? Albo, nie wiem, stał się niewidzialny? - zaczynam podnosić głos, przez co robię krok w tył.

- Keyla, naprawdę nie lubię krawatów. - biorę głęboki wdech, nie mówi chyba poważnie, nie może mówić poważnie. 

- Wolałabym gdybyś powiedział, że go zgubiłeś. Serio. 

- To przecież tylko krawat. 

- Jasne, dla ciebie to tylko fragment ubioru, dla mojej matki - nie. Dlatego, proszę, idź rzesz na górę i go załóż. - odwracam się od niego i przechodzę do przedpokoju.

- Ale... - przerywam mu w pół słowa.

- Po prostu po niego idź. Bądź mężczyzną, czy coś tam. Nie patrz tak na mnie - odczuwam ulgę, gdy ponownie go słyszę na schodach. Dziś totalnie nie mam czasu, ani siły, nawet ochoty, się z nim kłócić, sprzeczać czy słuchać co mu się w tym nie podoba i dlaczego niby ma racje, nie dziś. Zakładam szpilki, o jakieś pół rozmiaru za małe, co oznacza tylko tyle, że po tym wieczorze nie będę mogła normalnie chodzić bez środków przeciwbólowych, przez następny tydzień, może przesadzam, pół tygodnia. Robię kilka kroków w tę i we w tę, szeroko się uśmiecham i stwierdzam, że dam radę wytrzymać w nich te parę godzin, zresztą i tak głównie będziemy siedzieć. 

- Lepiej? - staję przede mną i przybiera pozę rasowego modela, dłonie zaciśnięte w pięści oparł na biodrach, dramatycznie spogląda w stronę okna ukazując swój "lepszy", lewy, profil. Nawet nie przewracam oczami.

- Tak. Zdecydowanie. A teraz rusz tyłek i się pośpiesz, dziękuję - mówię, a jednocześnie sprawdzam zawartość torebki, odhaczam wszystkie punkty z listy w głowie, nie zapomniałam o niczym ważnym. Stukam obcasem pośpieszając Dylana, a gdy w końcu jest gotowy, ileż można wiązać buty? no ludzie, podaję mu kluczyki.

- Prowadzę? - pyta zaskoczony.

- Dokładnie. - ten dzień jest idealny na popełnianie głupstw, jak powierzanie mu samochodu, albo wierzyć w to, że cokolwiek się uda.

Białe NoceWhere stories live. Discover now