Rozdział 6

400 44 27
                                    

John siedział oparty plecami o ścianę, trzymając skutą rękę w górze. Czuł, jak powoli przestaje do niej dopływać krew.

Przez pierwsze pół godziny nawoływał Holmesa, ale ten pewnie nawet nie słyszał. Albo słyszał, ale perfidnie go olał. Potem dał sobie spokój, widząc, że i tak nie przynosiło to żadnych skutków poza bolącym gardłem oraz coraz większym gniewem na bruneta. Próbował również uwolnić się z metalowych kajdanek, nieskutecznie. Szczerze mówiąc, nie robił sobie dużych nadziei, ale warto było spróbować, zrobić cokolwiek.

Teraz jednak pozostawało mu jedynie bezczynne siedzenie na podłodze z jedną ręką w górze i przeklinanie na architekta, że zostawił tyle rur na wierzchu, które Sherlock chętnie wykorzystywał do uziemiania go właśnie w taki sposób.

I jeszcze ta cholerna czerwona książka na biurku, od której właściwie wszystko się zaczęło... Była tak blisko, a jednak tak daleko, za daleko, aby mógł ją dosięgnąć. Kto stawia biurko w takim miejscu? Beznadziejne feng shui. Przydałoby się porządne przemeblowanie.

— Przydałoby się najpierw stąd wydostać — mruknął posępnie, przymykając oczy. Westchnął głęboko, wolną dłonią masując sobie skronie. Sam już nie wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć.

Naprawdę czekał go taki koniec? Skona przykuty do ściany jakiegoś psychola, który zaćpał się na śmierć? Kim on, do diabła, naprawdę był? W co on pogrywał? Przez chwilę zaczął wierzyć, że faktycznie był niewinny, ale to, jak się zachowywał tuż przed wyjściem... Ten gniew, ogromna wściekłość... Łatwiej było mu uwierzyć, że jednak to Sherlock jest mordercą odpowiedzialnym za te zbrodnie, tak jak do tej pory wszyscy sądzili.

Ale jednak po coś to wszystko spisywał i dokładnie uzupełniał w tej swojej krwistoczerwonej książce.

— „To nigdy nie jest brat bliźniak" — wymamrotał pod nosem, przypominając sobie swoją niedawną rozmowę z Holmesem. — Nie, panie wielki detektywie? To może w takim razie rozdwojenie jaźni? Też pasuje.

Wstrzymał oddech, gdy do jego uszu dotarł dźwięk tłuczonego szkła, a chwilę później żałosny jęk połączony ze szlochem. Był stosunkowo blisko. I faktycznie – niedługo potem drzwi otworzyły się i stanął w nich Sherlock Holmes. Chociaż może „stanął" to za dużo powiedziane. Opierał się połową ciała o framugę i John odniósł wrażenie, że gdyby nie to, prawdopodobnie by upadł. Dojście tu w tym momencie naprawdę było wielkim osiągnięciem.

— Sherlock — powiedział po prostu cicho, samemu nie wiedząc, dlaczego nagle zaczął go nazywać po imieniu. Teraz to jednak nie wydawało się aż takie istotne. Miał przecież ważniejsze sprawy na głowie. — Coś ty zrobił?

— Ja? — chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Odetchnął ciężko, z trudem łapiąc powietrze. — To coś ty narobił, Johnie Watsonie? Mówiłem, żebyś tego nie ruszał. Prosiłem... groziłem, zakazałem! — Machnął gwałtownie ręką, przez co zachwiał się niebezpiecznie. — Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Że możesz... że możesz...

— Nie słuchać się ciebie? — podpowiedział, jednocześnie wstając. — Tak. Tak właśnie myślę. Nie jestem ci nic winien.

Specjalnie to powiedział. W końcu sam wcześniej doszedł do wniosku, że, choć wydawało to się totalnie absurdalne, Holmes w pewien pokręcony sposób mógł go jednak uratować od czegoś znacznie gorszego. Bardzo nie chciał w to wierzyć, ale musiał dowiedzieć się wreszcie prawdy i tylko w taki sposób mógł to zrobić.

Brunet otworzył usta, lecz nie wypowiedział ani słowa. Ledwo stał i po prostu patrzył na niego. W tej chwili Watson widział w nim człowieka, zniszczonego, złamanego, ale człowieka. Pierwszy raz odkąd ten go porwał.

Gra pozorów | Sherlock BBCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz