Rozdział 11

413 31 101
                                    

Greg wsiadł do swojego samochodu i zatrzasnął głośno drzwi. Wziął głęboki oddech, patrząc przed siebie przez przednią szybę. W końcu wyjął z kieszeni komórkę i przez chwilę gapił się w jej wyświetlacz, zagryzając wargi. Moriarty miał zostać w Scotland Yardzie do wieczora. Miał kilka godzin. Musiał działać. Musiał się wreszcie przekonać, jaka była prawda.

— Teraz albo nigdy — mruknął do siebie, wybierając numer.

— Greg? — Usłyszał po dwóch sygnałach.

— Mary.

— Och, Greg. Nic ci nie jest? Widziałam cię w telewizji razem z...

— W porządku — przerwał jej. — Gdzie jesteś?

— W mieszkaniu Irene. Nie wychodziłam od wczoraj.

— Dobrze, nie ruszaj się stamtąd. Policja jeszcze nie zna adresu Adler, zakładam więc, że Moriarty również. Tam na razie powinnaś być bezpieczna.

— A ty? — spytała zmartwionym głosem. Lestrade cicho odetchnął.

— A ja jadę do jego pracowni matematycznej. Podaj mi tylko dokładny adres.

— Co?! Oszalałeś? To niebezpieczne!

— Byłaś tam wczoraj.

— Tak, ale to nie zmienia faktu, że to skrajnie nieodpowiedzialne! Wiesz, co będzie, jeśli cię tam przyłapie?

— Nie przyłapie, moi ludzie dopilnują, aby pozostał w Scotland Yardzie przez ten czas. Podasz mi ten adres?

Milczenie.

— Mary — westchnął. — Nie mam wyboru. Zrozum, muszę tam pojechać i przekonać się, kim on naprawdę jest. Muszę. Dla Johna.

Przez chwilę kobieta nic nie mówiła, a gdy wreszcie się odezwała, jej głos brzmiał inaczej.

— Podjedź pod swój blok. Tam się spotkamy i poprowadzę cię. Jadę z tobą.

*

      John wpatrywał się w wiadomość tekstową od Moriarty'ego, po raz kolejny nie wiedząc, co powinien zrobić. Zerknął na Sherlocka, który od kilku minut nieprzerwanie stał przy oknie, jak gdyby wypatrując czegoś, a może raczej kogoś. Zagryzł wargę.

— Jeszcze nie wie, gdzie jesteśmy — odezwał się wreszcie Watson, chcąc przerwać tę ciężką ciszę, jaka między nimi zawisła. — Nie znajdzie nas tak łatwo, jak zapewniał w telewizji.

— Nie — przytaknął cicho, cały czas wyglądając przez duże okno. — Nie przyjedzie tu, bo to ja pojadę do niego.

— Co takiego? — wydusił, podchodząc bliżej bruneta, który wreszcie na niego spojrzał. — Zwariowałeś?

— Już dawno temu, dzięki za troskę.

— Sherlock, ja mówię poważnie.

— Ja też. — Na powrót odwrócił wzrok. — Dobrze wiem, gdzie jest jego pracownia matematyczna. — Po bladej twarzy przebiegł gorzki uśmiech. — Miał rację. Nie odmówię mu spotkania.

— Chcesz tak po prostu się poddać? — John nie mógł uwierzyć własnym uszom.

— Och, ależ kto mówi o poddaniu się? — zerknął na niego z ukosa. — Spotkanie z nim i tak było nieuniknione. To kiedyś musiało się wydarzyć, a skoro James najwyraźniej aż tak zaczął się niecierpliwić, że nawet porzucił swoją anonimowość... Nie będę kazał mu dłużej czekać.

John przyjrzał mu się z niepokojem.

— Co chcesz zrobić?

— Pojechać do Londynu. Na uniwersytet, gdzie ma swoje biuro. Jest tam wykładowcą. — Ponownie uśmiechnął się z goryczą. — Mistrz kamuflażu. Chowa się na widoku, tam, gdzie nikt nie szuka. No... prawie nikt. — Spojrzał na Watsona i zmusił się do uśmiechu. — Czas wrócić na Baker Street, John. Na pewno wszyscy się za tobą bardzo stęsknili.

Gra pozorów | Sherlock BBCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz