Rozdział 2

118 10 1
                                    

Harry wolnym krokiem szedł cmentarną alejką. Przychodził tu co miesiąc, zawsze przynosząc ze sobą jej ulubione kwiaty.

Irysy.

Ich chłodne płatki musnęły mu dłoń, gdy ostrożnie kładł je na szarej płycie u swoich stóp. Widok tego kamienia zawsze przeszywał mu serce nieopisywalnym bólem. Była jego. Na krótko, jednak nadal była jedyną osobą, od której doświadczył prawdziwej miłości. Miłości, którą pamiętał i mógł wspominać. W jego niemal trzydziestoletnim życiu pełno było Dursley'ów, Dumbledore'ów i Snape'ów: ludzi, którzy żywili wobec niego mieszanki różnych wysoce ambiwalentnych uczuć. Byli kiedyś i tacy, którzy ogłaszali się jego wielkimi fanami: zakładali kluby, pisali do niego listy (często naprawdę dziwne i wprawiające go w zakłopotanie). Byli ludzie, którzy wielbili go prawie jak Boga. Jednak żaden z nich tak naprawdę go nie kochał, nie było dla niego ważne kim naprawdę jest Harry Potter, ale kim ma być dla niego.

Dla Dursley'ów był zawadą, biednym skrzywdzonym przez los chłopaczkiem, z którego trzeba było za wszelka cenę wykorzenić niebezpieczne skłonności odziedziczone po rodzicach.

Dla Dumbledore'a był naraz maskotką i bronią ostateczną wymierzoną prosto w rozszarpaną duszę Voldemorta.

Snape widział w nim naraz znienawidzonego Jamesa i ukochaną Lily; przez te wszystkie lata spędzone razem w Hogwarcie nie pisnął ani słówka, miotany uczuciami i zobowiązany do milczenia przez dyrektora, ogarnięty obsesją ochronienia jedynego dziecka swojej wybranki.

Obłęd. To przychodziło Harry'emu do głowy, ilekroć zastanawiał się nad swoim przeszłym życiem. Zupełne wariactwo.

Jedynie Ginny była przy nim zawsze, odkąd się poznali, powiedziała mu o tym pewnego dnia, gdy byli już parą: od tamtej chwili na peronie, gdy jako dziesięciolatka zobaczyła go w oknie siedzącego w przedziale obok najmłodszego z jej braci, nie potrafiła przestać o nim myśleć. Wcale nie imponowała jej tragedia, którą przeżył. Jego sława. Blizna. Quidditch. Nie. Ona po prostu dostrzegła, że jest najbardziej samotnym człowiekiem, jakiego w życiu widziała.

Dla kogoś wychowanego w tak dużej rodzinie to jest szok ‒ powiedziała mu wtedy, ‒ zobaczyć kogoś od kogo bije tak silny chłód zapomnienia.

Przez moment myślał wtedy, że zainteresowała się nim z litości, ale Ginny stanowczo pokręciła głową.

Pomyślałam po prostu, że ktoś taki z pewnością zasługuje na choć odrobinę miłości.

Zginęła podczas zamieszek w Londynie: wracała metrem z cholernego wolontariatu, umęczona, brudna i słaniająca się na nogach z niewyspania. Obok niej wybuchł koktajl Mołotowa. Oficjalnie nigdy nie ustalono, czy rzuciła go strona protestujących czarodziejów, czy ścierających się z nimi tłumów mugolskich chuliganów. Prędkość, z jaką umorzono śledztwo, nie pozostawiła jednak Harry'emu złudzeń: nie przepuszczono by okazji by przypisać magom winę za choćby jeszcze jedno życie.

Przesłał jej pocałunek.

Pięć lat. Tyle jej z nim nie było: partnerki, przyjaciółki, przyszłej matki ich czworga dzieci, które Ginny już zawczasu nazwała: pierwsza miała być Lily, po jego matce, potem Arthur po uwięzionym ojcu, następnie Fred po zmarłym bracie. A na końcu Nimfadora, bo Ginny jako jedynej, podobało się imię żony Lupina.

Harry był wyczerpany. Tak, jak Ron czasem cieszył się, że jednak nie miał okazji założyć rodziny. Czy w takim świecie warto było mieć dzieci? Jak je wychowywać? Jak ochronić?

Pomyślał o Hermionie. Jej postawa czasem budziła w nim złość, a czasem podziw. W tym momencie czuł akurat to drugie. Poświęciła wszystko dla Teddiego. Pracę, naukę, przyjaciół. Magię. Rodzinę... Gdy wstawał, jego wzrok natrafił na dwoje znajomych mu ludzi: starsze małżeństwo szło powoli alejką, trzymając się pod ramiona. Byli skuleni, wyglądali na złamanych i przygniecionych troskami życia.

SuperbohaterowieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz