14.

277 18 55
                                    

Wiadomość o śmierci Cat'a potwierdziła się. Znaleźliśmy go kilka godzin później w jednej z piwnic domu w dzielnicy Englewood. Był w jednym z czterech pojemników. Ktoś starał się sprawić aby jego śmierć była jak najbardziej bolesna i niehumanitarna. Gdy tylko skończyliśmy oględziny wróciliśmy na posterunek. Trzeba było sporządzić raporty i tym podobne czekając na wyniki sekcji. Chociaż to już po części mieliśmy ustalone. Przyczyną zgonu był finalny strzał prosto w głowę. Naprawdę finalny bo w czaszce prócz dziury jak pięść nie zostało nic co można nazwać mózgiem. Poza tym było widać wiele innych obrażeń, a połamane kończyny i wciśnięty tułów do beczki zamykało całą listę obrażeń. Jednak bez eksperta nie objedzie się więc grzecznie czekamy na wyniki jego pracy. Kończyłam właśnie raport kiedy zadzwonił telefon na moim biurku.

- Simpson - rzuciłam, czekając na to co ma do powiedzenia druga strona.

- Rusz tu swoje słodkie cztery litery, ktoś czeka na ciebie. - Trudy i jej zblazowany ton od razu "poprawiły" mi nastrój.

- A mogę wiedzieć kto?

- Jakaś Candice - westchnęła Platt, a mnie serce stanęło. To nie mogła być prawda. - Więc rusz się. - rozłączyłam się i szybko, lecz tak aby nie budzić sensacji zeszłam na dół. Już za bramą zobaczyłam Candi, stała smutna i ewidentnie miała złe nowiny.

- Bonnie, przepraszam... - zaczęła płaczliwie. - Ja dzwoniłam do ciebie, ale nie odebrałaś. - Wyjęłam telefon, jakby miało to jakieś znaczenie. Nie powinno jej tu być.

- Rozładował mi się - wyjaśniłam. - Candi, miałaś być dziś dostępna cały dzień, gdzie jest.... - serce stanęło mi na kilka chwil. Do momentu aż nie zobaczyłam go siedzącego na ławce. Mały niebieski plecak i kilka samochodzików wokoło niego sprawiły, że mimo sytuacji uśmiechnęłam się.

- Przepraszam, ale mówiłam, że jak tylko zaczną się zajęcia i będą wolne miejsca to muszę na nich być. - Candice jest nianią. Znam ją od dwóch lat i przyznam się, że dzięki mnie i pracy jaką jej dałam wyszła na prostą. Niestety od miesiąca sprawia mi coraz więcej problemów.

- Candi, ja wiem. Ale to już piąty raz od czterech tygodni - westchnęłam. - Nie może tak być.

- Ja... - jąkała się. Widać było jak głupio jej z powodu tego, że mnie zawodzi.

- Dobrze już - uspokoiłam ją, ale ja miałam teraz wielki problem. - Coś wymyślę. - Dziewczyna pożegnała się ze mną, a ja musiałam kombinować. Jednak najpierw coś przyjemnego. - Cześć przystojniaku - powiedziałam wesoło stając przy ławce. Duże zielone oczy spojrzały na mnie z radością. Nie do końca jestem pewna czy cieszyły go jeszcze zabawki czy moja obecność.

- MAMA!!!!! - wykrzyczał rzucając mi się na szyję. Te słodkie rączki oplatające moja szyję były jak miód na moje zszargane nerwy. - Gdzie poszła Candi?

- Do szkoły - wyjaśniłam. - Kochanie posłuchaj, musisz tu posiedzieć chwilę. Mama jest w pracy i nie może teraz wyjść.

- Dobrze - przytaknął. Posadziłam go znów na ławkę i szłam na spotkanie ze smoczycą na zamku. - Pani sierżant. Jest sprawa - zaczęłam niepewnie.

- Kto to? - machnęła głową w kierunku z którego przyszłam.

- To... mój syn - oznajmiłam na co Trudy omal nie wypadła zza biurka. - Wiem, że jestem w pracy, ale...

- Ja się nim zajmę - odpowiedziała patrząc na chłopca.

- Naprawdę? - zaskoczona nie kryłam tego przed nią.

- Oczywiście, ty masz na górze robotę, a ja tu stoję jak słup soli i się starzeję. Leć.

- Dziękuję - powiedziałam zadowolona i już miałam odejść, ale jeszcze jedno przypomniało mi się - Pani sierżant, tylko... Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział o tym, że to mój syn. - Zaskoczyłam ją tą prośbą. - Chodzi o wydział. Nikt nie może wiedzieć.

- A czy ja mam na czole napisane megafon? - zadrwiła oburzona.

- Oczywiście, że nie! Dziękuję - podeszłam jeszcze do syna. - J.J. posłuchaj teraz zostaniesz na chwilę z ciocią Trudy. Dobrze. Pamiętaj bądź grzeczny. - przytaknął, a ja z lżejszym sercem wbiegłam pod schody na górę.

Te dwie godziny to była męka. Nie dość, że musieliśmy sami odebrać wyniki, bo padł sewer w szpitalu i ni jak nie mogliśmy dostać raportu to jeszcze Voight wyznaczył właśnie mnie i Halsteada do tego aby go przywieźć. Chciałam wyjść wcześniej, ale ta podróż wszystko pomieszała. Gdy dotarliśmy na komisariat udałam się prosto do sierżanta.

- Mogę? - spytałam stając w drzwiach.

- Wejdź - zaprosił mnie, a ja z automatu zamknęłam drzwi.

- Muszę wyjść - oznajmiłam. - Wiem, że nadużywam tego co ustaliliśmy, ale...

- Idź. - Odpowiedź sierżanta mnie zaskoczyła dziś wszyscy tutaj mnie zaskakują. Byłam przygotowana na jakiś opieprz.

- Jak to? Tak po prostu?

- Tak. Przy okazji, twój syn to całkiem sprytny mały człowiek.

- Co takiego? - Boże co tu się stało pod moją nieobecność.

- Nic, po prostu uciekł Platt, jak tylko znalazł okazję.

- Jezu... - zrobiło mi się słabo i przysiadłam na krześle.

- Spokojnie w biurze nikogo nie było - wyjaśnił. - Wszystkich wysłałem w teren. A J.J... - wypowiedział te litery z dziwnym brzmieniem. - Twój syn wszedł tu i poprosił abym do ciebie zadzwonił.

- Przepraszam sierżancie, opiekunka jest studentką, to kolejny raz kiedy mnie wystawia. Postaram się to jakoś załatwić - miałam nadzieję, że moje wyjaśnienia jakoś pomogą.

- Bonnie, spokojnie. Co prawda nie lubię jak życie prywatne wpływa na pracę, ale tu tego nie ma. Robisz co do ciebie należy. Tylko to mnie obchodzi.

- Dziękuję.

- Poza tym przeprosiny należą się Trudy, to ona omal nie dostała zawału gdy J.J zniknął jej z oczu i przeszukała pół posterunku aby go znaleźć. - Oboje z sierżantem zaśmialiśmy się na wspomnienie biegającej Platt po dwudziestym pierwszym. Musiało być to zabawne.

*******

Jay opuścił auto zaraz po tym jak jego partnerka wyskoczyła z niego prawie w biegu. Cały dzień dziś ich relacja wydawała się zimna jak lodowiec, ale nie wiedział dlaczego. Znaczy wiedział, jednak nie chciał zaczynać o tym gadać. Bonnie była dla niego jak książka z powyrywanymi i pozaginanymi kartkami. Czasem nie rozumiał jej i zastanawiał się czy czegoś nie pominą, a czasem ona sama ewidentnie nie chciała mówić. Z dokumentami w dłoni wszedł tylnym wejściem, które było za biurkiem sierżant Platt. Podszedł do ksero i włożył do środka pierwszą stronę. Chciał zrobić kopie już tutaj, bo na górze ksero miało swoje fanaberie i czasem zjadało kartki. Dostrzegł, że Platt nie ma na swoim miejscu. Rozejrzał się będąc przekonanym, że za chwilę wyskoczy na niego i zrobi mu niemałą awanturę o kserowanie na jej kserokopiarce. W biurze na prawo od drzwi stała ona. Zła królowa, która zwykle wyglądała i zachowywała się jak mizantrop. Teraz trzymała w ręku samochodzik i jeździła nim po biurku. Dopiero po chwili zobaczył, że siedzi z nią chłopczyk na oko pięć-sześć lat. Śmiał się i rozbijał swoje autko o autko sierżant. Jay zaskoczony i rozbawiony przyglądał się temu do moment aż ze schodów do wydziału nie zbiegła Bonnie. Od razu weszła do biura i zaczęła żarliwie rozmawiać z Platt. Potem zabrała zabawki chłopca i z nim za rękę wyszła z komisariatu bez rozglądania się na boki.

- Hej! Słodziutki! Co ty robisz z moim sprzętem - warknęła na niego Trudy. Stała już na tyle blisko, że nie miał wyjścia i nie mógł wyprzeć się, że nic nie zrobił.

- Sorry, skorzystałem tylko... - przerwał wciąż gapiąc się na drzwi, za którymi zniknęła jego partnerka. - Wie sierżant kim był ten chłopczyk?

- Ah, to J.J. - westchnęła bezmyślnie Platt. - Syn... - zamilkła, wiedziała, że i tak powiedziała za dużo.

to be continued....

Shock memories - CHICAGO P.D. FFOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz