8. Wyrok na własnego brata

253 33 119
                                    

W mroku wszystkie ulice Radhmor wydawały się Carvenowi identyczne. Po pokonaniu kilku zakrętów i zaciemnionych przesmyków między równie bezbarwnymi budynkami nie wiedział, gdzie się znajdował. Ciągnąca się zarówno przed nim, jak i za nim brukowana droga niknęła w objęciach ciemności, nie zachęcając młodego Verhmara do dalszego brnięcia w nieznane.

Sfrustrowany niezmieniającym się otoczeniem zatrzymał się i rozejrzał po ukrytej pod płaszczem czerni okolicy. Blade snopy blasku księżyca, przebijające się przez zawisłe nad miejscowością chmury, nieznacznie oświetlały znajdujące się wokół zabudowania. Przymrużył powieki, próbując dostrzec coś znajomego, wyróżniającego to miejsce pośród innych w mieście, ale niewiele widział w tych warunkach. Noc była wyjątkowo ciemna.

Carven mógł jednak przysiąc, że tę uschniętą, stojącą pośród drewna i kamieni roślinkę, będącą ostatnią pamiątką po rozciągających się tu niegdyś zielonych terenach, mijał już trzy razy. Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że chodził w kółko, a rezydencja lorda Lauvelona znajdowała się tuż za rogiem.

Narastające w nim rozdrażnienie niczym wysoka gorączka mąciło mu umysł, przyćmiewało rozsądek i utrudniało wykonywanie najprostszych czynności. Miotał się w krępujących go więzach gniewu jak złapany we wnyki zwierz, starając się oswobodzić z pułapki, w której się znalazł. Sądził, że rześkie, wieczorne powietrze ostudzi płonącą w nim furię, dzięki czemu wreszcie zdoła się opanować. Niepomiernie się rozczarował, gdyż zamiast ukojenia, nabawił się jedynie bólu zębów od ciągłego zgrzytania. 

Od dwudziestu trzech lat nie żyje.

Dwudziestu trzech!

Te słowa, choć z początku przyjął je z nadzwyczajnym spokojem, po opuszczeniu włości Lauvelona stały się przyczyną jego złości. Nie mógł uwierzyć, że zmarnował tyle czasu na szukanie… wspomnienia, wspomnienia kobiety żyjącej już tylko w pamięci jej bliskich. Nie znał jej, była dla niego jedynie wypisanym na kartce warunkiem, przeszkodą stojącą na jego drodze do ojcowskiego majątku, a mimo to poczuł się rozczarowany takim wynikiem poszukiwań.

Przez krótką chwilę bezmyślnie uwierzył, że zapomnianą przez Teamisa matkę mógłby bez pobrzmiewającej w głosie nienawiści nazwać swoją rodziną. Nigdy nie używał podobnego określenia w stosunku do swojego rodzeństwa czy ojca. Mimo łączących ich więzów krwi byli dla siebie niemal obcy. Carven wolał, gdy w gronie otaczających go osób jego nazwisko było jedynie pozbawioną znaczenia nazwą, albo uchodzić za jedynaka lub sierotę, niźli przyznać się do pokrewieństwa z pozostałymi Verhmarami. Nigdy szczególnie mu to nie przeszkadzało, dopóki w jego sercu nie zatliła się iskierka nadziei na uzyskanie naparstka normalnej rodziny, nadziei, którą Teamis najpierw mu podarował, a potem bezwzględnie wyrwał, pozostawiając go jedynie z dołującym poczuciem niesprawiedliwości.

— Wolisz całą noc błądzić po mieście niż przyznać, że się zgubiłeś?

Podszyty złośliwością głos Veirona nieco otrzeźwił Carvena. Zajęty wyklinaniem ojca w myślach i bezskuteczną walką z ogarniającym go rozdrażnieniem zupełnie zapomniał o obecności brata. Przepełnionym nieskrywaną nieufnością wzrokiem omiótł zastygłą w wyzywającej pozie sylwetkę mężczyzny. Dlaczego wciąż tu był?

Z całej czwórki rodzeństwa z Veironem Carven dogadywał się najgorzej, mimo iż z charakteru byli do siebie najbardziej podobni. Opryskliwi, irytujący i wygadani — w swoim towarzystwie nie mogli długo wytrzymać. Zbyt uparci, by ustąpić, i zbyt dumni, żeby przebaczyć, a spędzone na sprzeczkach, kpinach i okrutnych żartach dzieciństwo wzniosło między nimi mur, którego żaden z nich nie chciał ani nie zamierzał przebić. Wychowani na wzajemnej niechęci nie potrafili obdarzyć się niczym więcej niż wrogością.

Traitor's OathOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz