Deszcz szkła zalał pomieszczenie. Kolorowe odłamki niczym strącone podmuchem wiatru jesienne liście opadły na podłogę. Zerwane tego poranka białe lilie smutno poniewierały się między resztkami wazonu, ozdobionego fikuśnymi wzorami namalowanymi jeszcze w dzieciństwie przez pannę Lauvelon. Stojąca w kącie pokoju służąca westchnęła cicho z rozpierającej ją irytacji. Pokaleczone dłonie nadal nieznośnie ją piekły przy każdym ruchu palców. Obrzuciła rozeźlonym spojrzeniem zwróconą do niej plecami Mairaanę i zabrała się — po raz trzeci tego dnia — do sprzątania wyrządzonego bałaganu.
Mai niespokojnie przeszła wzdłuż ściany i zatrzymała się przy oknie, wyglądając na skąpany w promieniach słońca podjazd. Zaprzężone do powozu dwa rosłe wierzchowce parskały niecierpliwie, zmęczone panującym na dworze upałem. Ich wyszczotkowana sierść w dziennym świetle błyszczała niczym wypolerowany onyks. Stajenny klepał rumaki uspokajająco po rozgrzanych szyjach i kojąco do nich szeptał, posłusznie oczekując, aż będzie mógł je zaprowadzić do stajni. Młodzieńczą twarz chłopaka rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy dostrzegł w oknie rezydencji pannę Lauvelon. Mai była przekonana, że pomachałby do niej radośnie na powitanie, gdyby właśnie stangret nie otworzył drzwi pojazdu przed jej ojcem.
Komicznie zaczerwieniona twarz mężczyzny nie prezentowała się nader groźnie, mimo to wzbudzany samym nazwiskiem strach torował mu drogę. Ludzie, zginając się w głębokich ukłonach, usuwali mu się spod nóg i pośpiesznie uciekali do swoich obowiązków. W tym człowieku nikt nie chciał mieć wroga.
Wiedziona gniewem Mai porwała pierwszy, znajdujący się pod ręką przedmiot — grube, oprawione w skórę tomiszcze — i cisnęła nim przez pomieszczenie. Nie sprzyjało jej dziś szczęście. Trafiła w służącą kierującą się do wyjścia. Dziewczyna rozdarła się przeraźliwie, jakby Mai co najmniej kazała jej znowu wleźć do dołu pełnego skorpionów po srebrną kolię, którą umyślnie tam wrzuciła, i wypuściła z rąk zebrane odłamki. Siła uderzenia zbiła ją z nóg, zdążyła jednak podeprzeć się ściany, nim zażyła kąpieli w morzu szkła.
Wolumin z ciężkim łoskotem, lecz w nienaruszonym stanie, opadł na ziemię. Mai fuknęła wściekle, z wyrzutem spoglądając na leżącą na posadzce księgę, niepocieszona, iż ostała się w całości po jej ataku. Tylko zniszczenie kilku drobiazgów pozwalało jej się uspokoić. Świadomość sprawowania władzy nad chociażby nieistotnymi rzeczami powodowała, że czuła się lepiej. Tym razem nie pomogło jej roztrzaskanie trzech flakonów, rozerwanie perłowego naszyjnika, wyrzucenie patery suszonych fig przez okno, wysłanie jednej służącej na drugi koniec miasta po spinkę do włosów ani dręczenie drugiej. Nic nie mogło ukoić jej gniewu.
Mairaana Lauvelon nie przyjmowała odmowy. Zawsze dostawała to, czego chciała.
Zawsze.
Jeden filuterny uśmiech, kilka trafnych pochlebstw i garść złotych aklingów zwykle wystarczały, by urzeczywistnić jej nieważne jak niedorzecznie brzmiące kaprysy i życzenia. Jednak na lorda Lauvelona to nie działało. Nigdy nie szczędził na swoich dzieciach, zasypywał je szczodrymi podarkami, dbał o ich wykształcenie i najlepsze wychowanie, ale jego hojność również miała granice, żelazne, zwłaszcza gdy domagano się od niego informacji. Tego swoim pociechom nie był skłonny zaoferować.
I z tym Mai nie chciała się pogodzić.
— Posprzątaj tu — rozkazała służącej, kulącej się pod ścianą, jakby obawiała się kolejnego, nieuzasadnionego zamachu na jej nędzne życie. Mai nie zamierzała jej tłumaczyć, że to był tylko wypadek. — I gdy tu wrócę, tego — oskarżycielsko wskazała na opasłą księgę — ma już tu nie być. Porwij na strzępy, a potem wyrzuć. Jeśli dowiem się, że tego nie zrobiłaś, wtedy sama tak skończysz.
CZYTASZ
Traitor's Oath
FantasyRodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do siebie zbliżyć. Kiedy lord Teamis umiera, najmłodszy Carven jest gotów na wszystko, by odziedziczyć jego majątek wbrew mającym go za nikczemnik...