16. Nigdy nie chodziło o pieniądze

152 16 129
                                    

Piętrzący się na blacie plik dokumentów przysłaniał siedzącego przy biurku mężczyznę. Oddzielony od świata murem papierów nie zareagował na przybycie zapowiedzianych gości wchodzących do pomieszczenia. Dopiero gdy przemykający wzdłuż gabinetu wiatr strącił pojedyncze kartki z wierzchu uporządkowanego stosu, naczelnik miasta, Rhanet Eedlow, spojrzał znad zapisków na stojącego przed nim podwładnego.

— Podnieś to, Hefa, i wyjdź — rozkazał chłodno Eedlow. Odłożył pióro, a na jego drobną, gładko ogoloną twarz wpłynął wypracowany po latach pracy na stanowisku naczelnika fałszywy uśmiech. — Verhmar jak mniemam?

Carven ostentacyjnie zignorował zadane mu pytanie, protekcjonalnym zachowaniem odpowiadając na bezczelność Eedlowa. Z zaintrygowaniem wpatrywał się w mężczyznę, zbierającego w milczeniu zdmuchnięte na posadzkę papiery. To był ten sam człowiek, który wpuścił ich do siedziby naczelnika miasta, i wcale nie nazywał się Hefa. Nie tak się przedstawił, lecz na wypowiedziane przez przełożonego imię zareagował jak na swoje. Chłopak wykonał polecenie i bez słowa się oddalił, pozostawiając młodego Verhmara z niezrozumiałym poczuciem rozdrażnienia i zmuszając go do spojrzenia na rozmówcę.

— Źle mniemasz — odparł szorstko. Nie czekając na przyzwolenie, usiadł na krześle przy stoliku ustawionym przy oknie. Na blacie leżała wypełniona ciemnym trunkiem karafka. — Dla ciebie lord Verhmar, włodarz Edreshu.

Eedlow parsknął ironicznie — widocznie miał już wyrobioną własną opinię na ten temat — i z pożałowaniem spojrzał na drugiego z gości. Młoda kobieta w wysoko spiętych włosach i odziana w nieprzystający jej strój do jazdy konnej nie wydawała się odpowiednią osobą na towarzyszkę do rozmów o interesach. Naczelnik w swej bezbrzeżnej łaskawości wskazał jej wolne miejsce.

— Z kim mam przyjemność? — spytał Eedlow, gdy kobieta potraktowała go równie nieuprzejmie i zamiast zająć przypisane jej siedzisko, przysiadła na parapecie.

— Nieważne — mruknął Carven. Uśmiechnął się nieznacznie, rozbawiony odbitym na twarzy naczelnika niezadowoleniem. — Ważne, co przyniosła.

Zabębnił opuszkami palców w blat, na który po chwili Rauela z hukiem upuściła — jak sama to określiła — dzieło swojego życia. Gruby plik papierów, spisany starannym, równym pismem, liczył dokładnie pięćset cztery kartki. Początkowo było ich pięćset trzy, lecz w Faswneshu trójkę — przez powiązanie z Akarerem, bogiem zaświatów i śmierci — uważano za przeklętą liczbę, więc Carven nakazał Raueli dopisać kolejną stronę. Nie był nader przesądny ani wierzący, ale wolał nie narażać swoich przedsięwzięć na niepomyślny wpływ opatrzności.

Zderzenie papierów ze stolikiem wstrząsnęło całym meblem. Trunek w kryształowej karafce niczym wzburzone morskie fale uderzył w ściankę naczynia. Zalałby położone obok kartki, gdyby Carven nie zdążył przykryć dłonią otworu. Chwycił butelkę i podłożył ją pod nos, zaciągając się urzekającą wonią słodkiego wina. Uwielbiał ten aromat, był taki… znajomy? Wyprostował się niespodziewanie, gdy jego wyrwany z otumanienia umysł uświadomił mu, co właściwie trzymał w dłoni. Potrząsnął głową, przytłoczony zdumiewającym odkryciem, choć to nadal wydawało się niemożliwe. Ponownie powąchał zawartość karafki; tego zapachu nie mógł pomylić z żadnym innym.

— Poczęstuj się, miejscowe — mruknął beznamiętnie naczelnik. Wzrok wciąż miał nieruchomo utkwiony w przyniesionych papierach. — Mamy tego pod dostatkiem.

— Nieprawda, to jest…

— Próbujesz mnie zastraszyć ilością stron? — wtrącił Eedlow. Położył dłoń na pierwszej stronie dokumentu, jakby nie mógł patrzeć na zamieszczone tam informacje, choć stanowiły odpowiedź na jego pytanie. — Co to jest?

Traitor's OathOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz