『Rozdział 4』

12 2 0
                                    

Gdy się obudziłam słońce już było w zenicie. Powoli wyczołgałam się spod puszystej pościeli. Podeszłam do okna, otworzyłam je i spojrzałam przed siebie.
Moim oczom ukazał się szpitalny dziedziniec, przyozdobiony zadbanymi roślinami różnego rodzaju. Tuż pod oknem sali, w której się znajdowałam po ścinie budynku piął się okazały krzak dzikiej róży.
Do głowy przyszło mi tylko jedno.
Lekko się wychyliłam, chwytając jedną z odstających gałązek. Tak jak podejrzewałam; miała na sobie pełno dużych, ostrych jak brzytwa cierni.
Uśmiechnęłam się do siebie.
Kto by pomyślał, że w ten cudowny letni dzień pewien skrzeczący wiewiór dokona swego żywota.

Cichutko zakradłam się do zasłony, za którą leżał owy wybryk natury. Delikatnie za nią pociągnęłam.
Dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam. Moja przyszła ofiara spała sobie w najlepsze, nie podejrzewając iż właśnie bierze ostatnie wdechy.
Zamachnęłam się, jak najciszej tylko mogłam i JE-
Chwila.
Czemu nie słyszę agonalnych skrzeków tego krasnoluda?
Dlaczego coś mocno trzyma moją rękę?!

Kątem oka zauważyłam, że Chuuya wcale nie spał. Co gorsza - siedział wyprostowany na łóżku i to on był właścicielem ściskającej mój nadgarstek ręki.
- Zawsze musisz wszystko psuć! Ja tylko chciałam dać kres mym cierpieniom i wysłać cię na tamten świat!! Kolejny raz próba pozbycia się ciebie z mojego życia zakończyła się fiaskiem... - wykrzyczałam sfrustrowana ze łzami w oczach. Jakimś cudem wyswobodziłam się z silnego uścisku tej pierdoły.
Usiadłam załamana na swoim łóżku, nie wiedząc, co począć. Na moje szczęście niezręczną ciszę przerwała wchodząca do sali pielęgniarka, ta sama, co wczoraj. Dziś również miała na sobie ten śliczny fartuszek. Moją twarz rozświetlił ledwo widoczny uśmiech na jego widok.
- panno Dazai, jestem tu, by poinformować panią iż jest już pani wypisana ze szpitala. Nie było to nic poważnego, więc może już pani opuścić szpital. - to powiedziawszy lekko się ukłoniła, po czym wyszła z pomieszczenia.

Gdy tylko doszły do mnie jej słowa wydałam z siebie bliżej nieokreślony dźwięk i czym prędzej zaczęłam  zbierać swoje rzeczy. Kierując się w stronę wyjścia spojrzałam jeszcze na ten rudy kołtun. - nara, frajerze. - rzuciłam na odchodne, wystawiając mu język. Niech zna swoje miejsce!
A teraz czas wreszcie kierować się na MOJĄ plażę.
Ah plaża...
MOJA kochana plaża...
Ostatnio tylko przynosi mi pecha, jednak wciąż jest moim ulubionym miejscem na ziemi.

Postanowiłam jako transport wykorzystać lot paralotnią. Zawsze się nią przemieszczałam. Swego czasu nawet do szkoły nią latałam. Ah wspomnienia...
Nie tracąc czasu na bzdety przypięłam się do środka transportu.
Pięć sekund później byłam już na MOJEJ plaży. Wiatr coś mi dzisiaj podejrzanie sprzyjał... albo to po prostu dlatego, że szpital był oddalony o niecałe 10 metrów od MOJEJ plaży.
W każdym razie, czym prędzej postawiłam swoją stopę na miękkim piasku MOJEJ plaży. Ooo tak, to było to. Wreszcie byłam sama na MOJEJ plaży.

Jedyny problem był taki, że nie wiedziałam jeszcze, jakie gówno mnie czeka w niedalekiej przyszłości...

Witam, witam.
Dziś rozdział wyjątkowo długi i nieśmieszny
Upsss
Do zobaczenia za 5 lat! :D

MOJA plaża | jakościowy fanfik z bsdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz