ROZDZIAŁ 8.2

124 14 18
                                    


- C-co? Kiedy to było? – Ledwo był w stanie mówić przez ściśnięte gardło. Poczuł jakby jego nogi zostały przytwierdzone do ziemi. Louis. Szpital. Karetka. – Przecież Liam napisał, że wszystko w porządku...

 - Pół godziny temu było w porządku. Dziesięć minut temu, już trochę gorzej. Karetka dopiero co go zabrała, z tego co mówił ratownik jest w najbliższym szpitalu, może cię wpuszczą – nie słuchał, co mówiła dalej, wymamrotał tylko szybkie dziękuję i rzucił się biegiem przed siebie, wcześniej, drżącymi rękami szukając drogi do najbliższego szpitala w Internecie.

 Przez całą drogę, która zajęła mu równe piętnaście minut, w myślach obrzucał szatyna najgorszymi obelgami jakie znał. Co ten kutas sobie myślał? Że jeśli pójdzie gdziekolwiek w takim stanie, znając go to jeszcze bez śniadania, skończy się to dobrze? Że olewanie własnego zdrowia to zajebisty pomysł?

Przyspieszył, żeby zdążyć na zielone światło. Jego oddech był płytki już po niecałym kilometrze i obiecał sobie, że zacznie w końcu ćwiczyć. Pomimo tego biegł dalej.

 W tej chwili, nie chodziło nawet o to, że się o niego bał. Przynajmniej, nie było to coś, co odczuwał najmocniej, strach został zepchnięty na dalszy plan. W końcu wiedział gdzie Tomlinson przebywa i był spokojny o jego bezpieczeństwo. W szpitalu nie zagrażało mu nic, oprócz jego samego.

Harry oprócz oczywistej wściekłości, zaczął mieć pewnego rodzaju potrzebę przebywania blisko Louisa. Sam był lekko zaskoczony kiedy zdał sobie z tego sprawę, ale potrafił to logicznie wytłumaczyć. W ostatnich tygodniach, starszy stał się dla niego ostoją i swoistym źródłem poczucia bezpieczeństwa. Wiedział, że przy nim nic mu nie grozi.

Szatyn pomimo powierzchownej obojętności, troszczył się o niego, a małe gesty typu upewnianie się, że jadł, przyjacielskie mierzwienie włosów, kiedy widział, że młodszy nie jest w najlepszym humorze, służenie dobrą radą i wspieranie go, a przede wszystkim fakt, że brunet mógł mu się wygadać i nie zostać z góry ocenionym, mówiły Harry'emu, że starszy również chce, żeby zostali dobrymi przyjaciółmi. I nie mógł nic poradzić na to, iż zaczął się przywiązywać do tego irytującego mężczyzny. 

Z impetem wpadł do szpitala i nie zważając na zaróżowione policzki, bolące płuca i urywany oddech podszedł do recepcji. Kobieta siedząca za biurkiem obrzuciła go dziwnym spojrzeniem, jednak nie skomentowała jego wglądu. 

- Dzień dobry – wydyszał. – Chciałbym się dowiedzieć, gdzie znajdę Louisa Tomlinsona. Przywieziono go kilka minut temu – Jean (jak odczytał z plakietki przyczepionej do jej uniformu) ciągle nic nie mówiąc, zaczęła wstukiwać coś w klawiaturę komputera. Noga bruneta tupała w ziemię, okazując jego zniecierpliwienie. 

- Jesteś kimś z rodziny? – Harry przeklął w myślach. Mógł się tego spodziewać. 

- Nie do końca, jestem jego narzeczonym – odezwał się po chwili i cieszył się z tego, że jego policzki wciąż są czerwone po wysiłku fizycznym. – Rano wspomniał, że się źle czuje, ale i tak wyszedł na uczelnię i jego znajoma zadzwoniła do mnie, że stracił przytomność. Mogłem nie wypuszczać go z domu, miałem złe przeczucia. Muszę wiedzieć co dokładnie się wydarzyło. Boże, byłem takim idiotą – dodał ciszej, starając się nadać całej przemowie dramatyczny wydźwięk. Kółko teatralne na jakie uczęszczał przez jeden semestr w liceum, jednak nie było taką stratą czasu. 

- Oh... - kobieta uśmiechnęła się do niego pocieszająco. Chyba mu się udało. – Z tego co widzę, to pan Tomlinson jest chwilowo na badaniach, ale za pół godziny powinni umieścić go w Sali 206. Pierwsze piętro. 

- Bardzo dziękuję, Jean – również się uśmiechnął i już spokojnym krokiem, udał się pod wyznaczony pokój. 

Po drodze zakupił butelkę wody z automatu. Ten cały pośpiech sprawił, że zaschło mu w gardle. Znalezienie odpowiedniego pomieszczenia zajęło mu dłuższą chwilę. Wszystkie korytarze wydawały się takie same, a numery jak na złość były nie po kolei. Nie wiedział jaki mogło mieć to cel, oprócz zmylenia odwiedzających. W budynku panował typowy dla takich miejsc, suchy, chemiczny zapach. Ściany były białe, a z niektórych odpadała farba, co świadczyło, że nie były odmalowywane przez dłuższy czas. Współczuł wszystkim osobom, zmuszonym aby przebywać tutaj chociaż chwilę. Atmosfera tego miejsca była zwyczajnie przygnębiająca i nawet miło wyglądające pielęgniarki nie były w stanie tego zmienić. 

Hopelessness | l.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz