Colchester, Essex 2019 r.
Widok klocowatej, betonowej budowli Colchester General Hospital sprawiał, że Mason czuł, jak kumulowało się w nim nieprzyjemne napięcie. Działo się tak za każdym razem, gdy stawał przed koniecznością powrotu do tego miejsca. Mierzył wzrokiem masywne, jaskrawoniebieskie zadaszenie nad głównym wejściem, oraz ustawione przed nim cyrkularnie, jak w złowieszczym rytuale, metalowe barierki w tym samym kolorze. Niestety, znajdował się w sytuacji, która zmuszała go do odwiedzin owego szpitala nie rzadziej niż raz do roku.
Każdego roku, kiedy kalendarz obwieszczał bezgłośnie nadejście osiemnastego maja, Mason organizował sobie dzień wolny od swoich obowiązków. Pakował do starej torby podróżnej kilka swoich rzeczy i wsiadał do pociągu linii Greater Anglia. Jeśli po drodze nie trafiał na żadne utrudnienia, spędzał około godziny w przedziale, najczęściej ze wzrokiem wlepionym w książkę lub szkicownik. Unikał kontaktu z innymi pasażerami. Wolał wsłuchiwać się w miarowy stukot wagonów sunących po szynach nadający spokój jego myślom. Kiedy przychodził czas, podnosił się z miejsca i wysiadał na stacji w Colchester. Zaledwie kilka przecznic od szpitala.
Poza tą jedną, coroczną wyprawą, nie wyjeżdżał właściwie nigdzie. Nie czuł takiej potrzeby. Był domatorem, a jego ciasne, dwupokojowe mieszkanie w centrum Londynu, na które zarabiał z pensji grafika, całkowicie mu wystarczało. Właściwie, uważał się za szczęściarza. Praca na miarę swoich artystycznych zainteresowań sprawiała mu przyjemność. Jakiś czas temu udało mu się nawet nawiązać stałą współpracę z jednym wydawnictwem. Nie musiał się więc martwić o zlecenia ani przyszłość, a wiedział, że niewielu osobom jest to dane. Kiedy jednak przypominał sobie o obowiązku czekającym na niego w Colchester, czuł ciężar zalegający mu na piersi.
Teraz stał u celu swojej podróży. Minęło kilka dobrych minut, zanim przemógł się i przekroczył próg budynku. Podążył dobrze znaną sobie drogą do windy i na trzecie piętro. Nogi automatycznie niosły go dalej. Oddał im pełną kontrolę, ponieważ gdyby choć na chwilę zaczął się zastanawiać nad tym, co robił, najpewniej by zawrócił. Tylko dzięki umiejętności odcięcia myśli od ciała, dotarł we właściwy zakątek szpitala. Była nim jedna z izolatek przygotowanych dla pacjentów wymagających długoterminowej opieki. Pchnął lekko drzwi. Były otwarte. Wszedł więc do środka i od progu zobaczył matkę.
Majestatycznie wyprostowana, pięćdziesięcioparoletnia kobieta, ubrana w popielatą garsonkę stała w połowie drogi między drzwiami a oknem, z rękami luźno splecionymi na piersiach. Musiała wcześniej go zobaczyć. Niewielka salka z jednym łóżkiem miała okno wychodzące na podjazd, a Mason już nieraz widział, jak jego matka stała przed tą szybą godzinami i wpatrywała się, z marsową miną, w przestrzeń ponad budynkami. Najczęściej chwytała wtedy w palce swój mały, złoty krzyżyk i przeciągała nim bezwiednie po łańcuszku.
– Mason. Tak się cieszę, że dotarłeś. – Kobieta wyciągnęła szczupłe ramiona w kierunku syna i najczulszym gestem ujęła w dłonie jego pociągłą twarz. – Jesteś strasznie blady. Pamiętasz, żeby jeść owoce?
– Tak, mamo. Pamiętam – odparł cierpliwie, a następnie pochylił się, żeby obdarzyć matkę ciepłym uściskiem.
Na pierwszy rzut oka trudno było orzec, czy tych dwoje rzeczywiście dzieliło ze sobą pięćdziesiąt procent genów. Mason miał roztrzepane, ciemnobrązowe włosy i oczy koloru świeżo ściętej trawy, z brązowymi obwódkami wokół źrenic. Constance Chambers nosiła natomiast wysoko upięty kok w kolorze mysiego blondu, a za szkłami okularów, błyszczał słabo marzycielski błękit. Niegdyś wyraźny i intensywny, dziś był już zgoła przyćmiony i okolony pajęczyną zmarszczek.
Gdyby jednak przyjrzeć się im bliżej, można było dostrzec pewne podobieństwa. Na przykład ich skóra miała ten sam mlecznobiały odcień, a policzki i nosy zdobiły okruszki bladych piegów. Oboje byli też niewielkiego wzrostu. Mason, w czasie swojego okresu dojrzewania, ledwie dobił do stu siedemdziesięciu centymetrów, a jego matka była prawie o głowę niższa. Mógł więc podejrzewać, że wzrost odziedziczył właśnie po niej. Za to kolor włosów i oczu zawdzięczał zapewne genom ojca, którego ledwo pamiętał.
Był wdzięczny matce za to, że wpoiła mu poczucie odpowiedzialności wobec własnych działań. Nie potrafił wybaczyć ojcu tego, że się od nich odciął. Podobnie, jak nie umiał wybaczyć sobie tego, że jego siostra leżała w śpiączce, a winę za to ponosił wyłącznie on. Mógł zaszyć się w Londynie i nigdy nawet nie myśleć o powrocie w rodzinne strony, ale wtedy zachowałby się jak ojciec. Do tego nie mógł dopuścić, bez względu na to ile kosztował go widok nieprzytomnej Laury.
Kiedy matka wypuściła go z objęć, wyprostował się i spojrzał w kierunku łóżka zajmowanego przez bardzo drobną kobiecą postać. Wyraz jego twarzy musiał się drastycznie zmienić, ponieważ od razu poczuł krzepiący dotyk matki na swoim ramieniu.
– Nie zadręczaj się, Mason. Twoje cierpienie nie pomoże jej wydobrzeć. Laura nadal z nami jest. Jej duch nie odszedł. – Powtarzała mu to co roku, kiedy spotykali się tu, żeby złożyć Laurze życzenia urodzinowe, których ta prawdopodobnie w ogóle nie była świadoma. Bądź co bądź, Constance wierzyła, że jakaś część uśpionego umysłu jej córki była w stanie ich usłyszeć. Z tego powodu odwiedziny w szpitalu stały się ich rodzinnym rytuałem.
CZYTASZ
Atramentowy Łowca
FantasyW świecie, gdzie ludzkie demony przyjmują namacalną formę, Mason Chambers - chłopak obdarzony mocą proroczych wizji, pragnie odkryć swoje przeznaczenie i stawić czoła piekielnym bestiom. Mason niesie na swoich barkach brzemię. Jego młodsza siostra...