Rozdział 107: Lothlórien i Zwierciadło Pani Światła

88 12 9
                                    

Wybiegłam z Morii, niemal od razu zamykając oczy na rażące światło. Świeże powietrze dotarło do mojego nosa, przepędzając wspomnienie duchoty i suchości, jaka panowała wewnątrz kopalń. Potykając się o swoje własne i niezwykle drżące nogi, przeszłam kawałek po nierównych kamieniach, wciąż nie rozumiejąc, co parę minut temu się stało. Nie będąc w stanie nijak się odezwać, po prostu upadłam na kolana, gdy przygniótł mnie ogromny ciężar wszystkich wydarzeń z ostatnich kilku dni. Ciężar na sercu, który przypominał mi o kolejnych bliskich mi osobach, które straciłam.

Nie potrafiłam nawet płakać. Byłam w tak ogromnym szoku, że czułam się niczym posąg, który nie potrafi zmienić swojej mimiki. Nie potrafiłam uwierzyć w to, że Gandalf Szary... zniknął. Po wszystkich naszych wspólnych trudach, problemach, którym razem stawialiśmy czoła, tym co dla mnie i mojej rodziny zrobił... wydawało się to po prostu abstrakcyjne.

Przeczesałam włosy drżącymi dłońmi, które zaraz przyłożyłam do skroni, jakbym chciała odciąć się od wszystkiego i od wszystkich i zapomnieć o tym, co właśnie miało miejsce. Szkoda, że to tak nie działało.

- Legolasie. – Jak przez mgłę usłyszałam głos Aragorna – Każ im wstać.

- Okaż im serce! – obruszył się Boromir.

- Noc ściągnie tu zastępy orków – zauważył tamten. – Udamy się do lasów Lothlórien. – Schował miecz. – Boromirze, Legolasie, Gimli, Kathrin, pomóżcie im.

- Amad – Kathrin położyła dłoń na moim ramieniu, drugą łapiąc mnie za łokieć – Chodź, pomogę ci – powiedziała cicho, podnosząc mnie na nogi.

Powoli wstałam, wciąż nie unosząc wzroku z szarych kamieni, po których szłam. Czułam się oszołomiona i zamrożona. Dotyk córki nieco sprowadził mnie na ziemię, ale tylko częściowo. W dalszym ciągu byłam napastowana przez bezlitosne myśli we własnej głowie, gdzie cały czas wracałam do feralnego finału walki na moście. Gdybym pobiegła wcześniej, uratowałabym go. Gdybym nie zatrzymała się na moment, uratowałabym go. Gdybym spróbowała ściągnąć czarodzieja do reszty, nim ten stanął przed Balrogiem, uratowałabym go. Stało się jednak tak, że nic z tego nie zrobiłam.

Stopniowo schodziliśmy ze zboczy Gór Mglistych, kierując się na południowy–wschód. Aragorn z utrzymaną bez przerwy twardą fasadą prowadził nas przez wyrównujące się z czasem wyżyny na przedpolach gór. Gdzieniegdzie wśród wysokich i suchych traw oraz sporadycznym kupek śniegu można było dostrzec bądź usłyszeć przepływający strumyk z lodowatą wodą.

Po niecałych dwóch dniach sprawnej, ale niepospiesznej wędrówki dotarliśmy do rozległych łąk szumiących na wietrze. Naszym oczom ukazały się też potężne lasy na horyzoncie, które były naszym aktualnym celem. Za naszymi plecami majaczyły zarysy wysokich i ośnieżonych gór, a niemalże przed nimi leżały obszerne lasy.

Z pewnego rodzaju ulgą wbiegliśmy na ich tereny. Drzewa tu były wysokie i smukłe, a przez przestrzenie między gałęziami przedzierały się promienie słońca, tym samym nadając wnętrzu lasu przyjemny klimat.

- Nie zostawać w tyle – ostrzegł Froda i Sama Gimli. – Mówią, że mieszka tu potężna czarodziejka... Wiedźma elfów. – W normalnym stanie emocjonalnym przewróciłabym oczami na uwagę krasnoluda. – Jej moc jest straszliwa. Kto na nią spojrzy, zostaje zaczarowany... i przepada bez wieści.

Maszerowałam w ciszy przed Gimlim, nawet nie mając specjalnej ochoty, by rozglądać się dookoła w poznawaniu nowego miejsca. Nigdy wcześniej nie byłam w Lórien, ani nie spotkałam żadnego z jego władców. To elfie królestwo wydawało mi się najbardziej odległe i najmniej pasujące do bliższych relacji z Ereborem. Choć zarówno tutaj, jak i w Rivendell bądź Leśnym Królestwie, mieszkały elfy, to miejsce było dla mnie w jakiś sposób... inne.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now