Część II

551 15 1
                                    


Wreszcie docieramy do budynku, w którym mieści się jego mieszkanie. Wejście otoczone jest typową dla tego miasta palladiańską futryną i opasłymi doryckimi kolumnami. Tęgi odźwierny przytrzymuje drzwi, kiedy wchodzimy do holu. Tupiemy i niczym dwa kudłate psy strząsamy z siebie wodę na posadzkę z różowego marmuru z inkrustowanym wzorem w stylu carreaux d'octagones. Jak to się często zdarza w towarzystwie Harry'ego, zapomniałem o użyciu magii, a o zaklęciu Impervius przypominam sobie dopiero wtedy, gdy jesteśmy już w środku.
Podobnie jak wiele nowych budynków mieszkalnych w centrum Petersburga, ten również jest odremontowanym pałacem. Co tłumaczy obecność marmuru i ścian pokrytych jedwabnym brokatem.
Wjeżdżamy windą na trzecie piętro, idziemy po wyłożonym chodnikiem korytarzu, po czym przez pięć minut czekamy, aż Harry skoryguje zabezpieczenia tak, aby nas przepuściły. Wreszcie brzęczenie wyjątkowo nieprzyjemnego zaklęcia Interdico cichnie i Harry przekręca klucz w zamku.
- Przynajmniej wiem, że prawdopodobnie nikogo tutaj nie zapraszasz - mówię. - Tylko najtwardsi wytrzymaliby tak długie i niewygodnie oczekiwanie.
Śmieje się i ze straszliwą powolnością spuszcza wzrok na moją pachwinę.
- Czyżbyś sugerował, że będę musiał ciężko popracować, aby znowu wprowadzić cię w odpowiedni nastrój?
- Nie wiem, jak ciężko będziesz musiał pracować - odpowiadam. On i ja skończyliśmy razem z wieloma rzeczami. Dawno temu przestałem odczuwać potrzebę manipulowania emocjami. To znaczy, gdybym kiedykolwiek zamierzał coś takiego zaczynać. Patrząc wstecz, nie jestem pewien, czy w ogóle chciałem zrobić z tym cokolwiek. Co nie oznacza, że nigdy nie miałem ochoty pieprzyć jego umysłu. Miałem i czasami nadal mam. Ale pieprzenie umysłu i manipulowanie emocjami to dwie zupełnie inne sprawy... - Jeśli dobrze mi się przyjrzysz, to zauważysz, że jestem bliski orgazmu - mówię. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bliski, Harry. Nie masz pieprzonego pojęcia...
- Och, a ja sądzę, że mam...
Jego słowa to niewiele więcej niż tchnienie. Oczy płoną mu mrocznym ogniem, gdy podchodzi do mnie powoli, aż nie dzieli nas więcej niż kilkanaście centymetrów. Bliskość jego ciała sprawia, że przez każdy mój nerw przebiega gwałtowna iskra pożądania. Wyciąga ręce i przesuwa dłońmi po mojej koszuli wyglądającej spod rozpiętego płaszcza. Ciągle ma na sobie rękawiczki i mogę poczuć, jak szwy miękkiej skóry zaczepiają o moje sutki. Oddech zamiera mi w piersi, gdy doznanie kieruje się prosto do krocza. Harry nie przerywa powolnej podróży dłońmi po obojczykach, a potem po barkach i rękach okrytych kilkoma warstwami tkaniny. Wiem, że nawet przez materiał czuje ciepło mojej skóry, bo z jego gardła wydobywa się niski pomruk. Jednym płynnym ruchem zdziera ze mnie płaszcz i koszulę, chwyta i ściska boleśnie za ramiona, po czym przyciąga mnie do siebie tak kurczowo, że nasze usta prawie się dotykają.
- Mogę cię pocałować? - pyta jak zawsze.
- Tak - odpowiadam również jak zawsze i zwilżam wargi niespiesznym ruchem języka.
Patrzy na mnie, pojękuje i zaciska palce jeszcze mocniej, ale kiedy mnie wreszcie całuje, robi to niewinnie i lekko. Niepewnie jak dziecko. Jego usta jedynie muskają moje, drżąc delikatnie.
- To... - szepcze. - To...
Głos łamie mu się jak gdyby od wstrzymywanych łez. Z trudem przełykam ślinę, ale nie poruszam się, nawet nie oddycham. Zawarliśmy między sobą niepisaną umowę, że czegokolwiek potrzebujemy, bierzemy od siebie, i dajemy drugiemu wszystko, nieważne, czego chce. Czekam na sygnał.
- To... - powtarza. - To powinienem wtedy zrobić. - Ponownie dociska swoje wargi do moich. Tym razem mocniej, ale nie mniej łagodnie. - To. Właśnie to. Bez krwi, bez pierdolonego zaklęcia, którego nawet nie rozumiałem...
- Harry - szepczę tuż przy jego ustach. - To się stało wieki temu.
Obejmuje dłońmi moją twarz i kołysze nią, jakby była najbardziej kruchą i najcenniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek trzymał w rękach. Muska moje usta znowu i znowu, naciskając, ale nie napierając, w zasadzie nie całując nawet, jak gdyby całowanie było zbyt wielką profanacją w konfrontacji z tym, co czuje...
- A jednak się wydarzyło - mówi. - I wciąż tu jest. - Przez moment pieści moją twarz, po czym przesuwa dłonie w górę, na włosy, i obejmuje od tyłu moją głowę.
- Podobnie jak wiele innych wspomnień. Wiesz o tym.
- Wtedy chciałem cię skrzywdzić. Tak samo jak teraz chcę skrzywdzić Mefodija.
Drżę na sam dźwięk tego imienia. Nie tylko dlatego, że przyprawiało mnie o koszmary przez ostatnie dziewięć miesięcy, ale też przez to, że jest tak bardzo podobne do mojego nazwiska. Wystarczy tylko zmienić jedną literę tu, drugą tam...
- Nie wierzę w to - szepczę. - Nie w ten sam sposób. A poza tym ja rzuciłem na ciebie Cruciatusa...
- Tak, ale ja sprawiłem, że krwawiłeś... Krwawiłeś, Draco, na litość boską!
- Tak, sprawiłeś - zgadzam się. - I później zrobiłeś to znowu.
Nadal kołysze moją głową i przyciąga ją do siebie, aż nasze czoła się stykają.
- To co innego - mówi. - Wiesz o tym, prawda?
Marszczę brwi. Coś jest w jego tonie. Coś w wydźwięku słów, co bardzo mnie niepokoi. Rzadko rozmawiamy na temat naszych seksualnych gierek. Łatwo zrozumieć, że to przewyższało wszystko, co się kiedykolwiek wydarzyło i wszystko, co jeszcze nas czeka...
- Tak - odpowiadam i odsuwam się na tyle, bym mógł spojrzeć mu w oczy. - Harry. Dlaczego mnie o to pytasz? Czemu mówisz w ten sposób?
Potrząsa głową i wbija we mnie wilgotne od łez oczy.
- To nic - mamrocze. - Po prostu zapomnij...
- Czy to dlatego, że miałeś orgazm, widząc jak onanizuję się po tym? To cię trapi? - Przytakuje bez słowa. - Boże. Przecież nie po raz pierwszy oglądałeś to wspomnienie, a ja dobrze wiem, jak ono na ciebie działa. Gdyby mi to naprawdę przeszkadzało, nie pokazałbym ci go.
Stoimy w milczeniu przez długi czas. W końcu Harry otrząsa się i spuszcza ręce na moje ramiona. Już ich nie ściska, opiera się tylko o mnie mocno, jak gdyby przytłoczony niewidzialnym ciężarem.
- Przytul mnie. Tylko na chwilkę.
Ujmuję go pod brodę i przechylam jego twarz w stronę mojej. Ja powinienem jeszcze raz spojrzeć mu w oczy, a on musi mi powiedzieć, co złego się dzieje. Jednak w zamian jedynie kiwam głową.
- Oczywiście - mówię cicho. - Będę cię tulił tak długo, jak potrzebujesz.
Zdejmujemy rękawiczki, płaszcze, szaliki, marynarki, koszule, buty i skarpetki. Obaj zostajemy tylko w spodniach. Nie włączył lamp, więc jedyne światło, przesączające się do środka przez trzy wysokie od podłogi do sufitu okna, pochodzi z zamglonych ulicznych latarni. Jak zwykle nie nabył do mieszkania niczego poza ogromnym materacem i najdroższą pościelą, jaką mógł znaleźć (która, biorąc pod uwagę gusty nowej klasy rządzącej w Rosji, musiała kosztować naprawdę sporo). To jeden ze sposobów, dzięki którym pozostaje przy zdrowych zmysłach, wykonując swoją pracę. Dom - jedyny prawdziwy - to mieszkanie przy skrzyżowaniu Kensington Court i Thackery Street. Wszystkie inne, w których czasem bywa: w Pradze, Helsinkach, Belfaście, Kluż-Napoce, Sienie, są tylko miejscami pracy i odpoczynku. Nawet mieszkań w Toronto czy Reykjaviku, gdzie przebywał dłużej niż rok, nie umeblował niczym więcej niż materacem, stołem, dwoma krzesłami oraz zastawą i naczyniami dla dwóch osób. Już od dawna podejrzewałem, że to jego niemy sposób mówienia mi, że w jego życiu nie ma nikogo poza mną. Że chociaż inni mogą pieprzyć go lub obciągać mu w ciemnych alejkach od Dublina po Kijów i wszędzie pomiędzy, nikt nie ma prawa jeść z nim rano płatków z jednej z dwóch misek. I nikt oprócz mnie nie śpi obok niego, tak blisko, że nasze włosy splatają się ze sobą i wchłaniamy nawzajem swoje sny z każdym oddechem.
Kładę się na plecach z głową na poduszce, a on przesuwa się wzdłuż mojego ciała, dopóki nie przylega do niego ściśle. Otaczam go ramionami i przyciągam do siebie, czując jego oddech na szyi i dudnienie serca przy swojej piersi. Jego skóra jest ciepła i taka żywa. Przesuwam ręce wzdłuż łopatek, opuszkami palców tropiąc płaszczyznę kości. Nad nami rokokowe cherubiny namalowane na suficie baraszkują, wypinając swoje grube penisy i różowe pośladki. Próbuję wyobrazić sobie ludzi, mieszkających w tym budynku w czasach carów, gdy tutaj znajdował się salon, pokój dzienny lub buduar zamiast jednego pomieszczenia mieszkalnego. Ludzi, którzy umarli dawno temu i obrócili się w proch w swoich marmurowych kryptach lub żebraczych trumnach, zagubionych pod niekończącym się przestworzem błyszczącego syberyjskiego śniegu.
- Znowu pożerasz wzrokiem te przeklęte aniołki? - Czuję, jak się uśmiecha.
- To nie aniołki, tylko cherubiny. I nie, nie pożeram ich wzrokiem, jak to grubiańsko ująłeś. Podziwiam pędzel artysty.
Prycha i opryskuje kropelkami śliny moją szyję.
- Jesteś takim oszustem, Malfoy. - Przekręcam głowę, więc teraz mogę patrzeć na jego twarz. Czuję niewypowiedzianą ulgę, widząc, że ponury wyraz opuścił jego oczy. - Masz ochotę usiąść na moich kolanach i ujeżdżać mnie, póki nie zmienię się w trzęsącą się galaretę? - pyta, na co mój penis w spodniach aż drży z potrzeby.
- Jeśli się zgodzę, to dasz mi coś zjeść? - odpowiadam.
- Jasna cholera! - Unosi się na łokciu i marszczy czoło w sposób, który zawsze wydaje mi się niemożliwy. - Zupełnie zapomniałem, że jesteś głodny. Przepraszam. Zaraz...
Chce się podnieść, ale przyciągam go z powrotem. Nasze palce splatają się ze sobą.
- Jedzenie nie ucieknie przez następną godzinę lub dwie - mówię. - O ile, oczywiście, przez kilka kieliszków Diaki po pracy razem z Longbottomem i Higglebeem, i Nottem, i O'Malley, i cholera wie kim jeszcze znowu nie zapomniałeś włożyć zakupów do lodówki.
- Nie poszedłem na drinka z Higglebeem - odpowiada z udawanym przerażeniem. - Dobrze wiesz, że ledwie toleruję tego gnojka od dziewiątej do siedemnastej, a co dopiero znosić jego obecność w wolnym czasie.
Śmieję się cicho. Nigdy nie przestaje bawić mnie, gdy Harry odnosi się do swojej pracy takimi określeniami jak prozaiczne „od dziewiątej do piątej", kiedy, oczywiście, pracuje bez przerwy. Krótko po tym, jak zeszliśmy się ze sobą (lub jakkolwiek można nazwać początek naszego wymykającego się wszelkim kategoriom związku), porzucił nudną pracę w dziale finansowym ministerstwa i do spółki z Longbottomem przekonał Międzynarodową Konfederację Czarodziejów do pomysłu utworzenia elitarnego oddziału specjalnego. Reszta jest już historią i dziesięć odradzających się czarnych panów i pań później on i Longbottom zdążyli zebrać i wyszkolić wyśmienitą grupę najlepszych czarodziejów i czarownic, jakich można opłacić za lichą państwową pensję. Co tłumaczy te ich wysokie rachunki z restauracji i barów. I ogromne kosze z owocami na święta Bożego Narodzenia. Nie można zapominać o koszach z owocami.
Spycham go na materac i przekręcam tak, że teraz leży pode mną na plecach, a moje udo więźnie między jego nogami. Jestem twardy i on dobrze o tym wie. Mruczy nisko, spuszcza ręce, łapie mnie za biodra i przyciąga do siebie.
- Jak dobrze - mamrocze, trącając nosem moją szyję i całując ją delikatnie. - Boże, tak za tobą tęskniłem.
- Chciałbym odwiedzić cię w Irkucku - mówię między pocałunkami, które składam na jego szyi i obojczyku.
Wzdycha, choć nie jest to westchnienie tylko z pożądania.
- Rozumiem. Naprawdę rozumiem. I nie chodzi o to, że nie chcę, żebyś tam był. Bo chcę. Ale to zbyt niebezpieczne...
Z rezygnacją wciągam powietrze. Przerabialiśmy to już wiele razy. Zbyt wiele razy.
- Nie jestem bezbronny...
- Draco. - Przestaje mnie całować i kładzie palec na moich ustach. - Dobrze wiesz, że zdaję sobie z tego sprawę. I wiesz także, że nie mógłbym żyć...
- ...gdyby cokolwiek mi się stało. Tak, tak, jasne.
- Właśnie. Nie potrafiłbym. To by mnie zabiło.
- A jak myślisz, co będziesz czuł, nie widząc mnie dwa, trzy, cztery miesiące i dowiadując się, że przy śniadaniu zadławiłem się Weetabixami i skonałem z twarzą w jajecznicy, a ty nawet nie wypieprzyłeś na pożegnanie mojego tyłka? Przynajmniej gdybym odwiedził cię w Irkucku, a następnego dnia został zamordowany przez Mięczakowa czy jak on tam się nazywa, wiedziałbyś, że końcówkę swego życia spędziłem z twoim kutasem w jelitach i błogim uśmiechem na ustach. W obecnej sytuacji istnieje spora szansa, że wieczór przed swoim ostatnim tchnieniem zmarnuję, upijając się z matką sherry lub grając w szachy z Blaise'em. I przegrywając spektakularnie, muszę dodać.
- Malfoy?
- Co? - Dobrze wiem, że gadam jak nakręcony.
- Przymknij się i zajmij moim penisem.
Podnoszę się, siadam na piętach i niezdarnie gmeram przy pasku.
- Potter, ależ z ciebie pierdolony romantyk.
Śmieje się i zręcznie rozpina spodnie. Ślina napływa mi do ust, gdy patrzę, jak unosi biodra i zsuwa ubrania, a potem opada z powrotem na materac. Podwajam wysiłki i wreszcie mi się udaje. Bezceremonialnie skopuję własne spodnie do kąta.
Przesuwa się i opiera plecami o poduszkę, nie przerywając pieszczenia swojego pięknego penisa leniwymi ruchami.
- Nawilżacz jest w łazience na półce nad toaletą - mówi.
Idę przez kwadratowe plamy światła padającego przez wysokie okna i czuję, jak oczy Harry'ego śledzą każdy mój krok.
- Masz zamiar się wysikać? - pyta.
- Myślałem o tym.
- Świetnie. Zostaw otwarte drzwi, żebym mógł popatrzeć.
Śmieję się i zapalam lampę.
Mocz początkowo wypływa powoli, bo jestem bardziej niż trochę pobudzony, ale po minucie poruszania dłonią po penisie i skupiania myśli na wykonywanej czynności cienki strumyk wreszcie tryska.
- Tylko na to cię stać, Malfoy? - woła. Patrzę na niego przez otwarte drzwi i widzę, że teraz masturbuje się na poważnie. Lubieżnie rozsuwa kolana, bym miał dobry widok na całe jego cudowne krocze, od wilgotnej końcówki członka po idealnie okrągłe jądra.
- Sam możesz spróbować po trzech godzinach ciągłej erekcji i wtedy zobaczysz, jaki strumień wyprodukujesz.
- Nie, raczej podziękuję - odpowiada ze śmiechem.
Po kilku kolejnych żmudnych minutach mój pęcherz wreszcie jest tak pusty jak to w tych okolicznościach możliwe. Osuszam penisa kilkoma chusteczkami, spuszczam wodę w toalecie i sięgam po nawilżacz.
- Jeśli będziesz szedł tak powoli, skończę jedynie na ciebie patrząc - mówi, kiedy wracam do pokoju. - Boże drogi, ależ jesteś wspaniały - mruczy i wyciąga rękę, kiwając na mnie palcami. - Chodź tu.
Gdy siadam okrakiem na jego udach, nabożnie przesuwa dłońmi w górę i dół po moich bokach.
- Podobają ci się nowe fałdy na moim brzuchu? - pytam.
- Co? To mizerne sadełko? - Szczypie grubą na jakiś centymetr skórę po obu stronach mojej talii. - Jak możesz takie coś nazywać fałdami. To raczej fałdeczki. Higglebee z kolei...
- Och, Potter, przestań. To ohydne! Myślałem, że poza pracą nie angażujesz się z nim w żadne kontakty.
Teraz z kolei on wygląda na przerażonego.
- Nie o to mi chodziło! Chciałem tylko zwrócić uwagę na jego rozmiary! Z własnej woli nigdy nie chcę nawet widzieć tego człowieka bez koszuli.
Opieram się na kolanach, żebym mógł swobodnie objąć jego penisa. Harry wydaje z siebie jęk, gdy moje palce zaciskają się wokół niego i odciągają napletek z główki, drażniąc gładką, bogato unerwioną skórę.
- Cicho - mruczę. - Koniec tego pokrętnego gadania.
- Tak jakby - śmieje się.
- Cicho.
Pochylam się, żeby polizać jego wargi, język, podbródek i każde miejsce, do którego mogę dotrzeć. Niespodziewanie staję się strasznie zachłanny. Pragnę kawałków jego ciała we wszystkich otworach mojego, pieprzących, ssących i chłepczących każdą wydzielinę, jaką potrafię z siebie wycisnąć.
Wyciąga ręce i rozsuwa moje pośladki.
- Pozwól mi cię wylizać - błaga. - Pozwól, żebym cię dla mnie przygotował. Muszę cię posmakować.
Trąca nosem moje usta, wciągając głęboko powietrze, przesuwa się do miejsca, gdzie bark spotyka się z szyją, aż wreszcie dociera pod pachę. Unoszę ramię nad głowę, przytrzymując łokieć drugą ręką, a on pieści językiem rosnące tam miękkie włoski. Ociera się o mnie i mruczy, jego błyszczący od śliny podbródek lśni w delikatnym świetle.
Potrząsam głową na znak protestu.
- Nie chcę być gotowy - mówię. - Pragnę, żebyś wziął mnie od razu i przekonał się, że jestem tak samo wąski i ciasny jak wtedy, kiedy zostawiłeś mnie samego na tak długo.
Jęczy, a ja wiem, że to nie tylko z żądzy, jaką czuje na myśl o zagłębieniu się w moim nierozciągniętym ciele. Właśnie mu to wyznałem. Teraz już wie. Wie, że nie było nikogo innego. I to już od długiego czasu.
- I tutaj też nie? - szepcze, tropiąc palcem moje usta.
- Tutaj też nie - potwierdzam.
Maca prześcieradło w poszukiwaniu nawilżacza. Kiedy podaję mu butelkę, praktycznie zrywa z niej zakrętkę zębami. Wiem, że teraz ogarnęło go szaleństwo.
- Jezu, Draco - cedzi przez zęby. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
Pomimo zapierającego dech pragnienia udaje mi się roześmiać.
- A niby kiedy? Podczas jednej z tak rzadkich rozmów przez kominek? Wyobrażam to sobie: Cześć, Harry - zaczynam sztucznie wesołym głosem. - Co u ciebie? Jak ci idzie eliminowanie czarnych panów? Och, a tak przy okazji, postanowiłem, że nie pozwolę dotknąć się nikomu poza tobą, bo wtedy czuję się tak, jak gdyby na moje wyrwane z piersi serce ktoś wylewał kwas.
Zamiera, a ja przez szaloną chwilę mam wrażenie, że zamierza mnie uderzyć! Takiego wyrazu twarzy nie miał od lat. Od czasu, kiedy razem uczyliśmy się w Hogwarcie. Nie jest to ani gniew, ani wściekłość, ani nawet obrzydzenie (choć podobne emocje widziałem u niego wiele razy). Nie, to jest zdziwienie. Niczym niezakłócony szok. I dokładnie zdaję sobie sprawę, dlaczego pomyślałem, że chce mnie zranić. Identyczną minę miał tuż przed tym, jak rzucił na mnie Sectumsemprę.
- Harry?
Słyszę, jak mój własny głos drży.
- Co?
Patrzy na mnie oszołomionym wzrokiem.
- Halo? Tu Ziemia do Harry'ego Pottera.
Spazmatycznie przełyka ślinę.
- Och, Boże - dyszy z trudem. - Boże.
Zaciska wręcz morderczo dłonie na moich biodrach, ale uścisk ten nie ma teraz nic wspólnego z pożądaniem. To chwyt kogoś, kto tonie, wyrzucony na wzburzone morze, i desperacko trzyma się liny ratunkowej, wyślizgującej mu się spomiędzy palców. Dobrze wie, że to jego jedyna szansa, ale zdaje też sobie sprawę, że i tak mu nie pomoże.
Wydaje z siebie jęk, który brzmi, jakby pochodził z samej otchłani duszy. Dźwięk ten całkowicie pozbawia mnie zdolności artykułowania słów.
- Och, Boże. Draco.
I chociaż ciągle nie jestem w stanie mówić, mogę działać. Podnoszę się, wspieram na kolanach, obejmuję go i ciągnę za sobą na materac, przyciskając jego twarz do swojej szyi i przeczesując palcami włosy. Trzęsie się teraz mocno.
- Spokojnie, spokojnie - powtarzam znowu i znowu, całując go po głowie. - Już spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze.
Nie zastanawiając się, zaczynam kołysać go w ramionach, jakby był dzieckiem, podczas gdy on ciągle walczy o oddech. Zaciskam powieki, na próżno starając się uspokoić własne oszalałe tętno, by nie mógł go poczuć. Uświadamiam sobie, że teraz chcę, by mnie uderzył, rozciął wargę, zaatakował, pobił, zaczął dusić. Cokolwiek! Wszystko, tylko nie to. Ponieważ nie wiem, co się z nim dzieje i nie mam pojęcia, jak to naprawić.
- Harry - odzywam się w końcu. - Harry, musisz mi powiedzieć.
Szloch, gdy wreszcie nadchodzi, łamie mnie kompletnie. Otwieram oczy i nawet nie mrugam, a łzy spływają mi po skroniach do uszu. Łaskoczą, ale nie mogę ich zetrzeć, bo wtedy musiałbym go puścić. Dzieje się coś strasznego. Czuję to. Coś nienazwanego, o czym wiedziałem, że znajdzie mnie... nas, zanim wszystko zostanie powiedziane i zrobione. Po prostu miałem nadzieję, tak wielką i gorącą nadzieję, że jakoś uda mi do tego czegoś nie dopuścić.
- Ja umrę, Draco.
Jego szept jest praktycznie niesłyszalny, a jednak słowa wyciskają z moich oczu kolejną falę łez i przecinają skórę, mięśnie, kości i wnętrzności niczym skalpel.
- Nie - zapewniam. - To nieprawda. - Przyciąga mnie bliżej, chowając mokrą twarz w łuku między moją szyją a ramieniem. - Nie pozwolę ci - mówię i przez chwilę jestem całkowicie pewien żarliwości własnej deklaracji. Mimo wszystko, czy to jest możliwe? Zwyczajnie i całkowicie nie jest. Nikt kochany w sposób, w jaki ja, Draco Lucjusz Malfoy, kocham Harry'ego Jamesa Pottera, nie może umrzeć. Coś takiego nie wydarzyło się jeszcze w całej historii świata i nie wydarzy się teraz. Wiem to z całą pewnością. Ziemia kryje w sobie miliardy kości, a wiatr rozwiał nad oceanami tony popiołów, ale w czasie tysiącleci ludzkiej egzystencji nie umarł nikt, kto był kochany jak on przeze mnie. Nigdy.
- To nie... - Walczy o oddech między słowami. - To nie tak, że się boję. Po prostu... - Jęczy i wyplątuje się z moich ramion. Wbija palce we własną pierś, jakby chciał dostać się do serca, rozerwać je i uwolnić od cierpienia. - Tylko że ja... nie mogę... tego... znieść...
Każde słowo cedzi przez zęby ze złością, z taką furią, do jakiej zdolny jest tylko Harry Potter. Jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie z każdym oddechem, zaraz jednak wściekłość mija tak szybko, jak się pojawiła, a on trzęsie się, szlocha i dociska dłonie do oczu. Kosmyki spoconych włosów lepią mu się do czoła.
- Nie mogę - szepcze. - Nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść myśli, że... - Przełyka ślinę raz, drugi i trzeci. - Że cię zostawiam.
Nagle czuję się całkowicie wyczerpany. Opieram się czołem o czubek jego głowy. Ciągle walczy o oddech, po omacku zbierając do kupy porwane strzępy swojego opanowania.
- Jakim cudem udaje ci się sprawić, że w jednym momencie jestem jednocześnie taki twardy i tak słaby, będąc po prostu... po prostu tylko sobą? - To pytanie retoryczne, więc nie odpowiadam, zajęty składaniem pocałunków na głębokich zmarszczkach między jego ciemnymi brwiami. - Zawsze tak było - wzdycha. - Zawsze. Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem.
Nie jestem przekonany, czy faktycznie tak jest, ale wiem, że lepiej się nie kłócić.
Odsuwa dłonie od oczu i odchyla się, aby móc spojrzeć mi w twarz, i wbija we mnie intensywne spojrzenie.
- Powiedz mi, że to nieprawda.
Marszczę brwi, nagle zdezorientowany.
- Że co jest nieprawdą?
- To, o czym przed chwilą mówiłeś - dodaje niezbyt pomocnie.
- Przykro mi, Harry. Obawiam się, że za tobą nie nadążam. - Biorę głęboki, drżący oddech. - Musisz rozumieć, że ta... rozmowa... zamieniła mój mózg w papkę.
Wzdycha.
- Chodzi mi o to, co powiedziałeś wcześniej. Że nie chcesz, by dotykał cię ktokolwiek poza mną. Przyznaj, że to nieprawda. Że tylko żartowałeś. Że nie to miałeś na myśli.
Mgliście uświadamiam sobie, jak... szczere i doniosłe, choć wygłoszone nonszalancko, było moje oświadczenie, które to wszystko zapoczątkowało, i teraz zżerają mnie wyrzuty sumienia. Mimo to... Mimo to wiem, że nie mogę go okłamać. To kardynalna zasada od naszego pierwszego dnia. Nie oszukujemy się, nie stosujemy podstępów i wykrętów.
- Nie mogę, Harry - szepczę. - Nie mogę cię okłamywać i ty doskonale to rozumiesz. Przepraszam. Przykro mi, że tak bardzo zabolało cię to, co usłyszałeś. Wiesz, że bez potrzeby nigdy bym cię nie skrzywdził. Ale miałem powód, by ci to wyznać. Musisz znać prawdę. Jak na ironię teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wybacz mi tylko moją wyjątkową zdolność do wyrażania się tak bezmyślnie. Przypuszczam... - przerywam i próbuję przełknąć wielką grudę, która utworzyła mi się w gardle. - Przypuszczam, że po prostu nie zdawałem sobie sprawy, ile to dla ciebie znaczy.
Odsuwa się ode mnie i próbuje unieść na kolanach, zaciskając dłonie na pościeli. Patrzę na jego wygięty w łuk kręgosłup.
- Harry... - mówię cicho. Czuję się całkowicie zrozpaczony.
Po kilku minutach siada na piętach. Widzę tylko jego profil, ale dobrze wiem, że wpatruje się w przeciwległą ścianę nieruchomym i prawdopodobnie niewidzącym wzrokiem. Czas mija. W końcu podnosi się, jednak zanim staje wyprostowany, chwieje się i dla równowagi łapie za skrzydło okna. Nagle przypominam sobie pot barwiący kostiumy artystów, których oglądaliśmy wcześniej - całe lata temu - i Księcia, wreszcie załamującego się pod naporem Króla Szczurów. Ale to był balet, taniec. Wymowny, zaaranżowany, wyćwiczony. W przeciwieństwie do Harry'ego, który stoi nagi i zgarbiony w ciepłym pomarańczowym świetle, ocieniony strużkami deszczu, z odbijającą się na jego ciele szybą, zniekształcającą gładką powierzchnię piersi, bladą krzywiznę ud...
Gdy odwraca się twarzą do mnie, widzę, że jego spojrzenie jest łagodne i smutne.
- Muszę iść na spacer - mówi. Przytakuję bez słowa. - To nie zajmie dużo czasu. Obiecuję. - W odpowiedzi jedynie ponownie kiwam głową. - W lodówce jest ser, pasztet i kawior, jeśli masz ochotę. A na ladzie leży chleb i owoce.
Prawie parskam śmiechem. Bardzo prawdopodobne, że już nigdy nic nie zjem, a co dopiero dziś wieczorem. Ale przytakuję po raz kolejny.
Muszę wyglądać na tak załamanego, jak się czuję, ponieważ, już ubrany, opada na kolana na brzeg materaca.
- Kocham cię - mówi, obejmując dłońmi moje policzki. - Kocham cię, Draco. Ja lublu tebja. Kocham cię. Moj. Milyj moj.*
- Wiem - szepczę. Nic więcej nie jestem w stanie z siebie wydusić.
Całuje mnie w czoło jak matka dziecko, mruczy: Nox i zamyka drzwi łazienki. Patrzę na niego. Blask latarni z ulicy podświetla go od tyłu, więc widzę tylko ciemny kształt i puste refleksy szkieł jego okularów. Wycofuje się przodem do mnie, nie odwracając się, aż w końcu dociera do wyjścia i łapie za klamkę.
- Wrócę niedługo - mówi. I już go nie ma.

Danse Russe Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz