Część VII

156 7 1
                                    


Łóżko obok mnie jest puste, ale gdy zamknę oczy i odetchnę głęboko, ciągle czuję zapach Harry'ego w nieruchomym powietrzu cichego mieszkania.
Leżę i myślę. Brzuch oraz wewnętrzną stronę ud pokryte mam zaschniętym nasieniem, tyłek rozciągnięty i obolały, a jądra lekkie i puste. Doszedłem dwukrotnie, raz w jego ustach i raz w odbycie, jednak w tej chwili naprawdę go nienawidzę. Ponieważ pomimo moich wielokrotnych próśb i obietnic, że je spełni, nie obudził mnie, zanim wyszedł. A teraz jest pieprzona dziewiąta rano, a ja czuję się kompletnie wyczerpany i obezwładniony przez rodzaj cierpienia, przy którym Cruciatus wydaje się błogosławioną ulgą.
Cherubiny nade mną pławią się w swoim niekończącym się lecie, ale za oknami niebo jest ciemnoszare i pada śnieg.
Wszystko zostawił jak należy. Dzisiejszy numer „Międzynarodowego Brytyjskiego Czarodzieja" leży na kuchennym blacie razem z podgrzewanym czajnikiem z taką ilością kawy, jakiej nie wypiłbym nawet przez tydzień. W zlewie są brudne naczynia, a na lodówce wiszą pospiesznie naskrobane notatki: „Środa, 19.11, spotkanie w Sadko, 17:00." „Skontaktować się z H." „Kupić mleko i jajka." W łazience na podłodze znajduję parę majtek i maszynkę do golenia. Jeśli pozwoliłbym sobie na chwilę ulgi, oczami wyobraźni zobaczyłbym, jak wraca z rękami pełnymi paczek i śniegiem we włosach, bezceremonialnie zamykając za sobą drzwi kopniakiem. Tak wcześnie na nogach, Malfoy? Jakież to dla ciebie nietypowe.
Nalewam sobie kawy i biorę łyk, wyczuwając w jej gorzkim gorącu aż nazbyt znajomy posmak mokrego popiołu samotności. Gdyby tylko istniał zmieniacz czasu przenoszący w przyszłość. Oczywiście taki, który nie ma nic wspólnego z czarną magią. Święta Bożego Narodzenia, powiedział. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem...
Muszę wypchnąć z głowy te myśli. Nie ma innej możliwości. Albo się ich pozbędę, albo mną zawładną, co oznacza konieczność pozostania tutaj, w tym pustym mieszkaniu, ponieważ próba aportacji to gwarantowany przepis na rozszczepienie.
Wylewam resztę kawy do zlewu i wstawiam kubek pod kran obok jego miski. W rozwodnionym mleku unosi się chaotycznie kilka płatków z pszennych otrębów. Zza okna, z bocznej uliczki dociera trąbienie ciężarówki i niecierpliwy okrzyk po litewsku. Wchodzę do łazienki i zdejmuję szlafrok. Opuszczam go na podłogę, gdzie tworzy nieelegancki stosik wraz z bielizną Harry'ego. Woda pod prysznicem nagrzewa się z nieznośną powolnością, a ja stoję i obserwuję, jak para przesłania moje odbicie, zacierając najpierw ramiona, a potem głowę. Ostatni znika okrągły obszar na klatce piersiowej wokół lewej brodawki. To musi być kółko, które przetarł, żeby widzieć się w lustrze podczas golenia. Gardło mi się zaciska, gdy wyobrażam sobie, jak używa mugolskiej maszynki, ściągając usta na boki i marszcząc brwi w koncentracji, a biała piana plami płatek jego ucha, dopóki nie złapie za ręcznik i jej nie zetrze. Odsuwam się tak, że jasny punkt na lustrze nie odbija niczego poza zasłoną prysznica. Bo stanie tam i patrzenie na miejsce, w którym powinno być moje serce, zabija mnie.
Myję się i ubieram szybko, nie zawracając sobie głowy goleniem. W przeciwieństwie do Harry'ego, który często ma cień na twarzy już o piątej, mój jasny zarost nie jest widoczny nawet przez kilka dni. Poza tym mam to gdzieś. Wciągam spodnie, zapinam koszulę i wybieram z szafy komplet eleganckich niebieskich szat. Pieprzyć to. Jeśli Harry zechce je odzyskać, równie dobrze może przeżyć kolejne kilka tygodni i poprosić o ich zwrot. Ładnie. I najlepiej na kolanach. Pakuję i zmniejszam swój kufer, i zarzucam płaszcz na ramiona. Za oknem słabe słońce próbuje wypalić dziurę w niekończącej się szarości listopadowego poranka, ale tu w mieszkaniu cienie nadal trwają, pomarszczone jak porozrzucane po kątach części garderoby. Aportuję się, nawet nie zerkając pożegnalnie na materac, na którym kochaliśmy się zaledwie siedem godzin temu.

Z jakichś niezgłębionych powodów zastaję matkę w holu wejściowym. Krzyczy ze strachu i upuszcza filiżankę, gdy nagle się przed nią pojawiam, przez co sam z zaskoczenia niemal rozszczepiam się na kawałki.
- Merlinie! Draco, kochanie, po prostu przeraziłeś mnie na śmierć!
- I nawzajem - sapię, łapiąc się za bok. - Dosłownie.
- Boże! Nie powinieneś aportować się do domu w taki sposób! Mogłeś wcześniej uprzedzić skrzaty przez kominek i upewnić się, że nikogo tu nie będzie.
- Jest siódma, matko. Trudno sobie wyobrazić, że któryś z Malfoyów nie śpi o tej godzinie. I wałęsa się tutaj samotnie...
- Czekam, aż Stukley przyprowadzi powóz. Pomyślałam, że odwiedzę Maeve...
- O siódmej rano?
Nadal pochylam się i ciężko oddycham. Mam wrażenie, jakby ktoś wbił mi w bok rozgrzany pogrzebacz i zastanawiam się, czy możliwe jest bezkrwawe rozczłonkowanie narządów wewnętrznych.
- Kochanie, to nie brzmi dobrze.
- Bo nie czuję się dobrze - warczę.
Bierze mnie za rękę i prowadzi na kanapę, na której zwijam się całkowicie pozbawiony sił. Odgarnia mi włosy z czoła i badawczo wpatruje w moją twarz.
- Na niebiosa, Draco. Wyglądasz okropnie.
- Dziękuję, że zauważyłaś.
- I gdzie w ogóle byłeś? Dobrze wiesz, jak nie znoszę, kiedy znikasz tak bez ostrzeżenia...
- Nie miałem czasu - sapię.
- Zwłaszcza tam, gdzie byłeś. Tylko nie mów, że znowu z Potterem. Ostatnio niewiele o nim słyszałam. Myślałam, że... zostawił cię zeszłego lata. Lub ty zostawiłeś jego. Mam szczerą nadzieję, że chodzi o to ostatnie...
- Matko - mówię z tak dużą surowością, na jaką potrafię się zdobyć. - Fakt, że jestem gejem, nie oznacza jeszcze, że jestem też zdeflorowaną panienką, i naprawdę wolałbym nie rozmawiać z tobą akurat na ten temat akurat w tym momencie.
Mruży oczy, a ja dosłownie widzę, jak trybiki w jej mózgu obracają się, gdy zmienia taktykę.
- Alberic Carrow odwiedził nas w niedzielę...
- Naprawdę? Teraz? - Udaję nonszalancję, ale dobrze wiem, że w moim obecnym stanie łatwo mnie przejrzeć.
- Tak, w rzeczy samej - odpowiada lodowato. - Raczysz mi wyjaśnić, dlaczego nagle odnawiasz kontakty towarzyskie ze swoimi starymi kolegami śmierciożercami?
- Niekoniecznie.
Jej twarz przybiera wyraz matczynej troski i smutku. Kładzie moją dłoń na swoich kolanach i obejmuje ją obiema rękami.
- Och, Draco. Powiedz mi, że to nieprawda.
- Co? Że jestem... Nie wiem, co sobie wyobrażasz... Że znowu praktykuję czarną magię?
- Cóż, jeśli to właśnie robisz, w takim razie... Nie jestem zachwycona, ku czemu mam jak najbardziej oczywiste, nie wspominając już, że uzasadnione, powody...
- Co w takim razie myślisz? - Widzę, jak zaciska usta tak mocno, że tworzą cienką różową linię. - Ach, rozumiem - przytakuję ze znużeniem. - Wydawało ci się, że pieprzę Alberica...
- Draco! Z pewnością nie ma potrzeby używania tak wulgarnych słów!
- Cóż, a czemu nie nazywać rzeczy po imieniu? Matko, Merlin wie, że mieszkamy ze sobą jak dwie stare panny wystarczająco długo, by przestać być nieśmiałymi w kwestii naszych romansów.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, kiedy mówisz „nasze". - Pociąga nosem. - W tej rodzinie mamy tylko jednego członka, który nie chce się odpowiednio ustatkować. Elizeusz i ja jesteśmy ze sobą od pięciu lat...
Naprawdę nie mam nastroju na wykład na temat mojej rzekomej odmowy rozpoczęcia związku z właściwym partnerem. Chociaż doceniam jej ciężko wywalczoną akceptację, że nie będzie miała kolejnej synowej, matka ciągle nie zrezygnowała z łudzenia się, iż pewnego dnia nawiążę jakąś społecznie i publicznie przydatną relację (jaką romans z Carrowem zdecydowanie nie jest), najlepiej połączoną z obwieszczeniem w rubryce towarzyskiej „Proroka". Mimo że dokładna natura mojego związku z Harrym od lat stanowi źródło szeptanych przypuszczeń, publicznie nigdy nie zachowujemy się jak para. Wręcz przeciwnie, obaj pilnujemy, aby nie wyglądać na nikogo więcej niż przypadkowych znajomych, którzy na ministerialnych uroczystościach i oficjalnych spotkaniach z daleka wymieniają grzeczności, a poza tym przebywają wyłącznie w otoczeniu najbliższych przyjaciół.
- Pani - piszczy Bobbin. - Twój powóz.
- Ach, świetnie! - odpowiada matka i wstaje z kanapy. - Na mnie czas. Draco, kochanie... - Obejmuje dłonią mój policzek. Przy jej ciepłej i suchej skórze moja własna jest zimna i wilgotna. - Wypij herbatę i idź do łóżka. - Muska ustami moje czoło, jak to robiła, gdy byłem dzieckiem, a ja łapię ją za rękę i, zanim się cofa, całuję jej palce.
- Pozdrów Maeve ode mnie.
- Oczywiście, skarbie. Wypocznij porządnie i powiedz skrzatom, żeby ci nie przeszkadzały. Ostatnio były strasznie bezczelne.
Obserwuję, jak wygładza swoją długą, obszytą gronostajem szatę, po czym macha różdżką, a jej płaszcz zawisa nad podłogą tak, jakby ktoś za nią szedł i grzecznie go unosił. Widząc, że się jej przyglądam, uśmiecha się kokieteryjnie i posyła mi całusa dłonią w rękawiczce.
- Do zobaczenia, kochanie - mówi i znika w wirze perfum i białego futra.
Pocieram twarz dłońmi.
- Sir, czy życzy pan sobie herbatę?
- Tak, proszę. W bibliotece - odpowiadam, nie unosząc wzroku.
- Czy chce pan przejrzeć pocztę z kilku ostatnich dni?
- Co? Tak, oczywiście. Czemu nie.
- Czy pan...
- Bobbin - przerywam skrzatce. - Herbata i poczta to wszystko, na co mam teraz siłę, więc daj mi spokój. Dziękuję.
- Tak, sir - piszczy i znika.
Wstaję i wciągam głęboko powietrze. Ostry ból w boku minął, ale nadal drżę i jestem wyczerpany. Nie aż tak jak ostatnio, ale jednak bardziej niż zazwyczaj. W drodze do biblioteki wstępuję do gabinetu, żeby sprawdzić, czy pergaminy, które spisałem przed wizytą u Harry'ego, nadal leżą bezpiecznie w kufrze. Oddycham z ulgą, gdy okazuje się, że wszystko z nimi w porządku. Bobbin może i jest irytująca, ale to również jeden z najbardziej kompetentnych zarządców skrzatów, jakiego kiedykolwiek posiadałem. Sprawna i dyskretna - dwie podstawowe cechy kogoś, kto chce u mnie pracować.
Zaczynam dopiero drugą filiżankę herbaty, gdy skrzatka pojawia się ponownie.
- Pani Hermiona Granger Weasley Longbottom chce pana widzieć, sir.
Unoszę wzrok znad ostatniego pisma od mojego adwokata.
- Poproś ją do środka.
Minutę później słyszę precyzyjne po wojskowemu kroki Granger na parkiecie w korytarzu i zaraz potem Bobbin otwiera drzwi.
- Sir, pani Hermiona Granger Weas...
- Dziękuję, Bobbin.
Jestem pewien, że Granger nie daje się oszukać mojej wymuszonej grzeczności, ale biorąc pod uwagę, jak się czuję tego ranka, jest szczęściarą, że w ogóle próbuję zaakceptować jej program delikatnego obchodzenia się ze skrzatami domowymi. Wstaję od biurka, gdy wchodzi do środka, i gestem wskazuję jej wypoczynkową część biblioteki mieszczącą się przy kominku.
- Granger, co za miła niespodzianka. Proszę, usiądź.
- Malfoy - odzywa się rzeczowo jak zawsze. Bez względu na to, że Harry i ja zwiedziliśmy razem z nią i Longbottomem Toskanię oraz Prowansję, pod nieobecność Harry'ego zawsze traktuje mnie jak jednego ze swoich pacjentów. Co wcale mi nie przeszkadza. Wręcz wolę taki układ.
- Herbaty?
- Tak, proszę.
Siadamy na dwóch końcach skórzanej kanapy. Granger przez chwilę poprawia swoje praktyczne lniane szaty, zanim bierze do ręki filiżankę i spodek.
- Dziękuję - mówi, upija łyk i odstawia filiżankę na okutym mosiądzem stoliczku do herbaty.
- Herbatnika?
- Nie, dziękuję. Malfoy, co wiesz o pracy drużyny w Irkucku?
Ach, stare i dobre sztandarowe „przejdźmy do rzeczy" Granger. I pomyśleć, że był czas, nie tak dawno temu, gdy uważałem ją za chamską i nieokrzesaną. Ale dzisiaj nie mam nastroju na formalności, a jej zasadnicze podejście witam bardziej niż chętnie.
- Niewiele. Co Longbottom powiedział tobie?
- Nic - wzdycha.
- Dziś rano wyjechali z Petersburga. Wszyscy.
- Tyle sama zrozumiałam. Neville napomknął pewnej nocy, że koniec się zbliża.
Biorę głęboki oddech i również odstawiam filiżankę.
- Miło, że nas poinformowali. Biorąc pod uwagę, że przez ostatnie miesiące prowadziliśmy dla nich badania.
- Jest coś, o czym nam nie mówią... - zastanawia się na głos, stukając palcem o bok nosa jak kiedyś w szkole na egzaminach.
- Tak myślisz? - warczę.
Ignoruje mnie.
- Czyżby badania miały jedynie odwrócić naszą uwagę? A może dopiero po czasie odkryli, że są zbędne?
- Dywersja? Żeby zmylić „współmałżonków"? - Przy ostatnim słowie zakreślam palcami w powietrzu znak cudzysłowu. - To byłoby nie tylko śmiesznie nieekonomiczne, ale i niepotrzebnie okrutne. I Harry nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Nigdy w życiu..., dodaję już w myślach.
- Nie wiem, jak jest u was, mój mąż zawsze stara się bagatelizować niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą jego praca - mówi, uśmiechając się ze smutkiem. - Ale prawdopodobnie masz rację.
Przez chwilę siedzimy w ciszy. Na zewnątrz zaczyna padać i krople deszczu spływają po wysokim oknie na drugim końcu pomieszczenia. Drżę i mocniej zaciągam swoje szaty... szaty Harry'ego.
- Właśnie stamtąd wróciłeś.
Odwracam wzrok od okna i widzę, że Granger mnie obserwuje. Sam nie wiem, czy jestem zaniepokojony, czy dziwnie pocieszony jej bystrością.
- Tak.
- Nie wyglądasz dobrze.
- Dziękuję. Ty i matka, gdy wróci, możecie o tym fakcie porozmawiać, ale ja, jeśli nie masz nic przeciwko, wolałbym nie mówić na temat moich... kłopotów z podróżowaniem.
- Oczywiście. - Wzrusza ramionami. - To był ostatni raz, więc przypuszczam, że nie ma sensu dyskutować, czemu niedawno miałeś problemy.
Coś zaciska mi się w żołądku.
- Ostatni raz? - pytam ostro.
Granger patrzy na mnie z zaskoczeniem.
- Chodziło mi tylko o to, że po Irkucku Harry opuszcza drużynę.
Oddycham głęboko i zamykam oczy zalany falą ulgi. Kiedy unoszę powieki, Granger nadal przygląda mi się ze zdziwieniem.
- Czyli Harry mówił ci, że odchodzi?
- Przysłał mi sowę dziś rano. Malfoy, czemu byłeś taki zaskoczony? O czym myślałeś?
Potrząsam głową.
- To nic ważnego.
Granger marszczy brwi, a ja czuję, jakbym przez mgnienie oka miał okazję doświadczyć, jak wygląda życie jej córek. I Longbottoma prawdopodobnie także.
- Oczywiście, że to ważne - mówi.
- No cóż, nie potrafię tego wyjaśnić. A przynajmniej nie przekonująco.
- Spróbuj.
Przyglądam jej się uważnie przez kilka chwil. Pod pewnymi względami jej twarz zachowała dziewczęcą powagę, jaką pamiętam ze szkoły. Jest osobą, którą łatwo sobie wyobrazić jako kogoś, kto bez problemu sypia tylko cztery godziny na dobę i czuje z tego powodu moralną przewagę. W oczach i linii ust widoczna jest skupiona siła. Ale na tym podobieństwa się kończą. Jest też roztropność, której nigdy wcześniej u niej nie dostrzegałem. Rodzaj powściągliwości, jakby już nie uważała, że każdy problem można rozwiązać i na każde pytanie odpowiedzieć. Chociaż może to coś, co nazywamy pokorą, a co dodaje jej aury mądrości, a nie tylko wiedzy. Co narodziło się z nieuniknionego i bolesnego doświadczenia. Przez to wszystko niemal jej ufam. Oczywiście jeśli byłbym w stanie zaufać komukolwiek poza Harrym.
Biorę głęboki oddech, po czym wypuszczam powietrze z płuc.
- Harry uważa, że umrze w Irkucku. W rzeczywistości wydaje się co do tego przekonany.
Granger milczy, ale widzę, że żyła na jej skroni zaczyna pulsować.
- To nie w jego stylu - stwierdza.
- Stąd moje obawy.
- Co ci powiedział? Mówił, dlaczego tak myśli?
- Nie, nie mogłem od niego uzyskać żadnych konkretnych informacji.
Granger nagle wstaje i zaczyna spacerować przed kominkiem.
- To absurdalne! Nie możemy siedzieć tu i spekulować...
- I pewnie uważasz, że właśnie w ten sposób mam ochotę spędzić kilka najbliższych dni? Wędrując wokół dworu jak duch i leżąc przebudzony po nocach, wyobrażając sobie... - Z trudem przełykam ślinę. - Co dokładnie powinniśmy według ciebie robić?
Tak niespodziewanie jak rozpoczęła wędrówkę, teraz zatrzymuje się i obraca w moją stronę.
- My? Ty nawet nie zamierzałeś mi niczego powiedzieć, gdybym nie nalegała. Harry jest moim przyjacielem, do cholery! Był nim jeszcze wtedy, kiedy ty nic... ale... - jąka się, widząc moją minę, i ukrywa twarz w dłoniach. - Och, Boże - mamrocze. - Tak bardzo przepraszam.
Ponownie spoglądam na okno. Deszcz pada teraz nieprzerwanymi strugami, uderzając w szyby i zamieniając świat na zewnątrz w scenografię z rozpuszczonej szarości i ciemnych bezlistnych gałęzi.
- Malfoy? Dra...
- Wszystko w porządku, Granger - mówię ze znużeniem. - Możesz o mnie myśleć, co ci się podoba. Jeszcze herbaty?
Musi rozumieć, że drzwi, które na moment się między nami uchyliły, teraz zostały zatrzaśnięte, bo z rezygnacją kładzie dłoń na oczach. Lewituję imbryk i napełniam swoją filiżankę.
- Nienawidzę czuć się taka bezsilna. Nie jestem w tym dobra. Nigdy nie byłam. - Odsuwa rękę od twarzy. Wygląda na wyczerpaną i skruszoną. - Przepraszam.
- Skończmy ten temat.
Czuję się prawie źle, gdy jej ramiona pochylają się jeszcze niżej po spotkaniu z moją chłodną uprzejmością. Ale jestem zmęczony, przybity i tak samo sfrustrowany jak ona. Jej oczywisty strach wywołany moimi słowami spotęgował jeszcze mój własny chorobliwy niepokój.
- Dam ci znać, jeśli czegoś się dowiem - mówi. - Obiecuję.
Pijemy herbatę w milczeniu. Wiem, że oboje myślimy o Harrym i o tym, że u niego wszystko mogło się już zdarzyć. Moją klatkę piersiową ściska coś w rodzaju ciężkiej jak ołów paniki, jakiej nie doznałem od wielu lat. Oddycham głęboko, szukając czegoś, co pozwoliłoby mi się opanować, i mój wzrok wędruje na kominek i kuty, żelazny ruszt. Nagle mój umysł zalewają nieproszone i bardzo uporczywe wspomnienia. To muszą być święta Bożego Narodzenia, ponieważ przy kominku leży niedźwiedzia skóra, a jego obudowę kominka zdobią wiecznie zielone gałązki i świece. Harry wyleguje się na podłodze wsparty na łokciu i od niechcenia kręci pogrzebaczem w palenisku. Z mojego miejsca na kanapie nie widzę jego twarzy, ale zgrabna linia pleców i krzywizna ramion wyraźnie zarysowują się przez białą tkaninę koszuli, podświetlone przez blask tańczących płomieni. Nie musisz tym ciągle obracać, mówię. Niech sobie poleży w żarze.Nie chcę popiołu na szatach, kiedy będę się przenosił, wyjaśnia, a ja chichoczę. Mój ty niewinny, dorastający wśród mugoli biedaku. Nie wiesz, po co wymyślono zaklęcia czyszczące? Nic nie mówi, wsuwa tylko pogrzebacz głęboko w ogień, wywołując tym chmurę iskier, i odkłada go na ruszt. Niewinny, mówisz? Kładzie się na plecach w gęstym futrze i obraca zaczerwienioną twarz w moją stronę. Nie przestaję patrzeć mu w oczy, kiedy bawi się guzikami koszuli, rozpinając je leniwie. Moje usta robią się suche z pragnienia. Jego włosy idealnie mieszają się z połyskującym niedźwiedzim futrem. Chcę wpleść w nie dłonie, czując, jak prześlizgują mi się między palcami, ciężkie, błyszczące i czarne. Chcę schować w nich całą twarz i wdychać jego zapach. Chcę posmakować żaru ognia na jego skórze, gdy będzie wyginał się w moim uścisku. Chcę, by wiedział, jak go potrzebuję, rozpoznał tę potrzebę i uznał ją jako swoją własną. Chcę go rozbić, złamać, uwolnić. Chcę...
- Chyba powinnam już iść.
Zdziwiony unoszę głowę i wspomnienie tak po prostu znika. Spotykając spojrzenie Granger, czerwienię się intensywnie.
- Tak, oczywiście. Dziękuję za wizytę - mówię i wstaję, wdzięczny za obszerne szaty Harry'ego.
- Tędy, proszę pani - piszczy Bobbin, aportując się dyskretnie i przytrzymując dla Granger drzwi biblioteki.
- Dziękuję, Bobbin - mówię. - Sam odprowadzę panią Longbottom.
W przyjemnej ciszy przemierzamy długi hol. Żywe wspomnienie Harry'ego uspokoiło mnie i nie jestem już zły na Granger za jej mały wybuch. Mimo wszystko nie zaskoczyło mnie aż tak bardzo, iż najwyraźniej wciąż podaje w wątpliwość wartość mojego związku z Harrym. Niech tak będzie. Jest wiele rzeczy, których nigdy się o mnie nie dowie. O nas.
- Masz piękny dom.
- Dziękuję. Posiadłość rodziny Longbottomów w niczym mu nie ustępuje.
Uśmiecha się, słusznie interpretując moją uwagę jako gałązkę oliwną.
- Nie wiem, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do miejsca, w którym jest więcej pokoi niż dni w tygodniu.
Wyobrażam sobie, czym musiała być przeprowadzka z ciasnej rudery Weasleyów czy równie zatłoczonego domu na Grimmauld Place do ponurych, przepastnych pomieszczeń w Longfield House.
- W zasadzie między Nowym Rokiem a świętem Beltane wschodnie i zachodnie skrzydło dworu pozostają zamknięte. Mieszkam tu przecież tylko z matką i czasami z jej adoratorem...
Granger chichocze, a widząc moją zdziwioną minę, parska otwartym śmiechem.
- Adorator? Czy tak właśnie nazywasz Harry'ego w kulturalnym towarzystwie?
Czuję, jak sam się uśmiecham. W milczeniu docieramy do holu wejściowego z kominkiem dla gości obszernym na tyle, że pomieściłby dwanaście osób. Granger łapie mnie za rękę i ściska ją szybko i pewnie.
- Wszystko będzie dobrze. - Kiwam głową. - Porozmawiamy niedługo. Możesz się ze mną kontaktować w każdej chwili. Naprawdę.
Podchodzi do paleniska i nabiera garść proszku z cynowej puszki, którą Bobbin wyciąga w jej stronę. Posyła mi pożegnalny spokojny uśmiech, wypowiada adres docelowy i znika.

Danse Russe Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz