Nie zdaję sobie sprawy, że wstałem od stołu, dopóki nie dostrzegam, że wszyscy w pokoju skupiają na mnie uwagę.
- Mefodij - mówię ochrypłym głosem, a mój kieliszek z winem eksploduje błyszczącymi odłamkami szkła i bordowymi kroplami, które, co niepokojące, opryskują bladą twarz Aloszy i jego białe szaty. Skrajem świadomości rejestruję westchnienie Aleksandry.
Mężczyzna jest wyraźnie zdziwiony, słysząc swoje imię z moich ust i widząc efekt działania niemożliwego do powstrzymania napływu magicznej energii. Otwiera szeroko oczy, szybko jednak odzyskuje nad sobą kontrolę.
- Tak się nazywam. Skąd to wiesz, przyjacielu?
- Ja... Ja... słyszałem, jak się wcześniej przedstawiałeś - jąkam się, choć dobrze wiem, że jest świadomy mojego kłamstwa.
- Istotnie - mruczy. - Cóż, może nic w tym aż tak zaskakującego, biorąc pod uwagę, że ja też wiem, jak się nazywasz, Draco Malfoyu. - Widzi szok na mojej twarzy i śmieje się, ale nie jest to śmiech nieprzyjemny. - Jaki ten świat mały - mówi, rozkładając ramiona w pokojowym geście. - I tak niewielu nas zostało - dodaje, rozwierając je jeszcze szerzej, jak gdyby chciał objąć pokój oraz każdą z przebywających w nim osób, a co za tym idzie i cały czarodziejski świat. - Czyż nie znamy się nawzajem na wylot? Czy wszyscy nie jesteśmy braćmi? - przerywa, aby unieść do ust drżące dłonie Aleksandry. - I siostrami?
- Lordzie Malfoy, dobrze się pan czuje?
Obracam się do życzliwego mecenasa sztuki, z którym rozmawiałem wcześniej. Patrzy na mnie z pytającą miną. Po mojej drugiej stronie siostry Aloszy czyszczą jego szaty i drobną buzię z plam wina. Dziewczęta zerkają na mnie ukradkiem, ich brat jest jednak mniej powściągliwy i krzywi się otwarcie.
- Czemu to zrobiłeś? - pyta z pretensją w głosie.
Potrząsam głową, by oczyścić umysł. Jeżeli Harry nadal żyje - czy nawet nie żyje - ten człowiek, który właśnie zdjął płaszcz i teraz całuje policzek Aleksandry i ściska rękę Mikołaja, wie, gdzie on jest. Wszystko, absolutnie wszystko zależy od tego, jak postąpię przez następne dwie godziny.
Ponownie czuję uderzenia serca aż w gardle. Jestem pewien, że każdy widzi gorączkowe pulsowanie tuż pod moją skórą. Mefodij właśnie kończy witać pocałunkami dzieci i idzie do pustego miejsca z białą różą, splamioną teraz lekko kroplami czerwonego wina. Znów kieruje wzrok na mnie.
- Proszę usiąść - mówi. - Nie będę czuł się swobodnie, wiedząc, że zawstydzam gościa Mikołaja i Aleksandry. I oczywiście czarodzieja o pańskiej pozycji i niezaprzeczalnej mocy.
Kłania się w pokazie pokory i szacunku, a mnie nagle przypomina się kolacja z Carrowem i jak bardzo Alberic był chętny, aby się przede mną korzyć i podporządkować nowemu czarnemu panu. Ale wspomnienie nie wraca dlatego, że ci dwaj mężczyźni są do siebie podobni. Wręcz przeciwnie, diametralnie się różnią. Pokłon Carrowa był uniżony, wiernopoddańczy i przejrzysty niczym tafla szkła, gest Mefodija zaś jest pełen wdzięku, powściągliwy i nie widać w nim cienia służalczości. Różnica ta denerwuje mnie bardziej niż cokolwiek do tej pory. Obawiam się, że mój głos może zadrżeć, więc siadam bez słowa.
Aleksandra klaszcze, a mnie momentalnie otaczają mgliste domowoje. Sprzątają rozlane wino i rozbite szkoło i przynoszą mi nowy talerz z jedzeniem, gdy ja próbuję uspokoić się i zebrać rozproszone myśli. Kątem oka dostrzegam, że Alosza ze zmartwioną i poważną miną nadal wodzi wzrokiem między mną a Mefodijem.
- Opowiedz nam o swoich podróżach, Ojcze - prosi Tatiana. - Spełniły się twoje oczekiwania i dotarłeś do Ojmiakonu, zanim rzeka zamarzła?
Mefodij obraca się do niej z uśmiechem. Jego spojrzenie było tak skupione na mnie, że spodziewam się, iż będzie rozgniewany lub przynajmniej rozproszony jej wtrąceniem, ale nawet jeśli, jego twarz pozostaje spokojna i pogodna jak ocean w mglisty bezwietrzny poranek.
Poświęca Tatianie całą swoją uwagę i odpowiada na jej pytania, a reszta z nas przestaje dla niego istnieć. Dziewczyna z kolei wbija w niego oczy niczym zahipnotyzowany królik w kobrę. Nie słyszę słów Mefodija, bo są przeznaczone tylko dla niej, ale dociera do mnie delikatna pieszczota jego głosu, wznoszącego się i opadającego w melodii kojących pomruków.
- Doszedł pan już do siebie?
Odrywam wzrok od Mefodija, ale robię to z dużo mniejszą gracją niż on wcześniej, i obracam głowę w stronę mojego sąsiada i jego żony.
- Tak, dziękuję - odpowiadam tak spokojnie, jak potrafię. Bez wątpienia czekają, aż wytłumaczę swoje zachowanie, ale nie mam im niczego do zaoferowania.
- Jestem pewna, że podróż była męcząca... - sugeruje kobieta.
- Z pewnością - wtóruje jej mąż. - I do tego taka nudna. Nic tylko trawa...
Przytakuję, ignoruję ich i na powrót koncentruję uwagę na Mefodiju.
Gdzie jest Harry, ty skurwysynu?, pytam w myślach. Bo mam zamiar go odnaleźć, a wtedy...
Moja ręka gwałtownie unosi się do piersi, a palce wsuwają pomiędzy srebrne zapinki szaty i muskają drewno różdżki, ciepłe od bliskości ciała. Dokładnie w tym samym momencie oczy Mefodija odrywają się od Tatiany i kierują na mnie. Nie są zmrużone ze strachu czy wrogości, jednak nie widać też w nich zaskoczenia. Mefodij klepie lekko dłoń dziewczyny, spoczywającą na jego ramieniu.
- Wybacz, moja droga - mówi. - Ale muszę coś sprawdzić. Skończymy rozmowę później, przy kawie, dobrze? - Spogląda na Mikołaja i Aleksandrę. - Przepraszam, że tak zakłóciłem wasz wytworny posiłek, uważam jednak, że roztropnie z mojej strony będzie, jeśli dosłownie na minutę udam się z panem Malfoyem do salonu. Sądzę, że musimy... coś przedyskutować, zanim będziemy mogli cieszyć się wzajemnym towarzystwem.
Z wyrazem twarzy podobnym do miny jej syna, Aleksandra z wahaniem kiwa głową. Marszczy czoło i przypatruje się nam obu.
- Czy wszystko w porządku?
Pytania nie kieruje do żadnego z nas, ale wiem, że tak naprawdę chodzi jej przede wszystkim o mnie. Otwieram usta, choć i tak nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Mefodij mnie ubiega.
- Oczywiście - zapewnia łagodnie.
Twarz Aleksandry relaksuje się od samej barwy jego głosu.
- Chodzi tylko o to, że posiadamy... wspólnego znajomego i dobrze byłoby, żebyśmy omówili, jaki mamy do niego stosunek, zanim rozpoczniemy naszą własną znajomość.
Spinam się gwałtownie, słysząc jego słowa, co musi wyczuwać. Szybko odchodzi od stołu, choć jego ruchy nadal są pełne gracji.
- Proszę, lordzie Malfoy - mówi do mnie, po czym znów zwraca się do Mikołaja i Aleksandry. - To nie potrwa długo.
Odsuwam krzesło i wstaję powoli. Świat wokół staje się nagle czymś surrealistycznym, jak gdybym znalazł się w środku snu na jawie. Moje ruchy są niespieszne i ociężałe, powietrze wydaje się bardziej oporne niż woda. Prostuję ramiona i wychodzę z jadalni za Mefodijem. Obraca się, by z pojedynczym kliknięciem zamknąć ozdobnie pomalowane drzwi, i niespodziewanie jesteśmy sami w cichym, słabo oświetlonym holu.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, jak bardzo odwykłem od okazywania emocji. Właściwie, z zasady i przyzwyczajenia, nie reaguję na nikogo poza Harrym. To umiejętność, której nabywa się jeszcze za młodu, jeśli jest się synem Lucjusza Malfoya. Zawsze zachowuj się tak, by to inni ludzie czuli się niekomfortowo i niepewnie. Nigdy nie pozwalaj, by prawidłowo przewidzieli twój następny ruch. Sprawiaj, że wiją się i skręcają we własnej skórze jak liniejące węże...
Mefodij patrzy na mnie, a ja drżę mimowolnie. Doznanie wywołuje we mnie tysiące splątanych i sprzecznych reakcji. Serce bije szybciej, a oczy mrużą się ze złości i podejrzliwości, gdy penis zaczyna pulsować. Mefodij spuszcza wzrok i mierzy mnie nim od czubka głowy aż po stopy. Odbieram jego spojrzenie niczym dotyk chciwych rąk na skórze. Czuję się pod nim całkowicie nagi. Moja pachwina znów pulsuje boleśnie.
- Ach - mruczy Mefodij. - Zupełnie jak twój Harry. - Mój umysł zalewa czarna fala wściekłości, nienawiści i pożądania. Wyszarpuję różdżkę i ułamek sekundy później przystawiam mu ją do szyi.
Uśmiecha się. Ale tak jak wcześniej, uśmiech ten wygląda przyjaźnie. Co nie ma dla mnie żadnego znaczenia, bo pierwsze sylaby Cruciatusa już opuściły moje usta.
Ostatnia jednak nigdy z nich nie wychodzi. Pół minuty zajmuje mi uświadomienie sobie, że nie mogę oddychać, a zdrętwiałe palce rozluźniły się wokół różdżki. Mefodij wyciąga ją powoli z mojej bezużytecznej dłoni i chowa do swojej szaty. Dokładnie w momencie, gdy zaczynam panikować z powodu braku tlenu, on macha ręką, jak gdyby strzepywał z niej kropelki wody, i zaklęcie wyciszające uwalnia mnie ze swojego uścisku. Spazmatycznie wciągam powietrze i łapię się za gardło.
- Przykro mi - odzywa się, a ja ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że mówi szczerze. - Nie chcę cię skrzywdzić, ale nie toleruję Cruciatusa. Jest taki barbarzyński.
- Harry... - sapię, nadal masując szyję. - Co mu zrobiłeś?
Przygląda mi się przez długą chwilę.
- Dokończmy tę rozmowę w salonie - mówi tak, jakbyśmy plotkowali o jakimś towarzyskim skandalu, a nie o życiu lub śmierci mojego kochanka. - Potem oddam ci różdżkę i wtedy zdecydujesz, czy chcesz mnie zabić.
Odwraca się i zamaszystym krokiem rusza długim korytarzem ze ścianami obitymi ciemną boazerią i podłogą wyłożoną chodnikiem w kolorze głębokiej purpury. Podążam za nim, starając się nie myśleć o mojej utrzymującej się erekcji i fakcie, że oglądany od tyłu Mefodij mógłby być bratem bliźniakiem Harry'ego.
Nie ulega wątpliwości, że dobrze orientuje się w rozkładzie domu, bo ani na sekundę nie zatrzymuje się na rozwidleniu korytarzy i nie przystaje, by otworzyć szerzej uchylone drzwi w poszukiwaniu odpowiedniego pokoju. Z tak doskonałym zmysłem orientacji i wielką pewnością siebie mógłby być tu gospodarzem, a nie gościem. Wciąż idę za nim, poirytowany swoją uległością. Ten człowiek może być potężnym czarodziejem, ale ja również nim jestem. Jednak to mało prawdopodobne, żeby doświadczył w swoim życiu choćby połowy tego, co spotkało mnie. To ja powinienem sprawiać, że się poci, nie na odwrót.
W końcu odwraca się i wchodzi do pokoju po lewej stronie. Gdy obaj jesteśmy w środku, zamyka za nami drzwi.
- Chętnie poprosiłbym, abyś się rozgościł - mówi - ale wątpię, żeby w tych warunkach było to możliwe.
Przełykam ślinę, próbując uspokoić rozkołatane serce, i rozglądam się szybko wokół. Znajdujemy się w jednym z kilkudziesięciu salonów, jakie odwiedziłem w czasie zwiedzania z Mikołajem. Ściany pomalowano na mroczny czerwony kolor, a podłoga jest tak ciemna, że w blasku migoczących płomieni padających z bielonego kominka wydaje się niemal czarna. Mefodij rozpalił ogień bez słów w momencie, w którym weszliśmy, a mimo to płonie on tak intensywnie, jakby rozniecono go wiele godzin temu. Stanowi jedyne źródło światła w pomieszczeniu, a jego migoczące odbicie w ciemnym szkle dwóch wysokich okien to jedyny widoczny ruch.
Mefodij siada w jednym z hebanowych, wyłożonych skórą foteli, rozkłada się wygodnie i wyciąga przed siebie długie nogi. Jest ubrany prosto, ale elegancko. Tylko jego buty nie pasują do arystokratycznego pochodzenia. Mają grube i wytrzymałe podeszwy, niewątpliwie są przeznaczone do jazdy konnej i chodzenia, a nie ozdoby. Jedno mocne kopnięcie takim butem i żebra łamią się jak gałązki.
Przekłada ręce za głowę w beztroskiej, zrelaksowanej pozie, ale wciąż wpatruje się we mnie intensywnie.
- Znasz Harry'ego - odzywam się w końcu. - I wiesz, gdzie on jest.
Przytakuje z powagą.
Pokój kołysze się alarmująco, więc wyciągam rękę do stojącego nieopodal krzesła i łapię je za oparcie.
- On żyje?
Mój głos jest niewiele głośniejszy od szeptu i wiem, że w oczach Mefodija okazuję słabość, ale nic nie mogę na to poradzić. Przygląda mi się długo, niewątpliwie mnie oceniając, a ja zastanawiam się, czego szuka. Czego ode mnie chce. W nagłym przebłysku intuicji decyduję się na zachowanie, na jakie nigdy nie pozwalałem sobie z kimkolwiek innym niż Harry - na kompletną szczerość. I kompletne podporządkowanie.
- Nie obchodzi mnie, czy zamierzasz tylko zabawić się moim kosztem - mówię. - Sam bawiłem się wieloma mężczyznami i być może sprawiedliwość właśnie mnie dopadła. Ale błagam... - Przełykam z trudem ślinę i osuwam się przed nim na kolana, wyciągając przed siebie ręce, by je dobrze widział. Nie porusza się, nawet nie drga, gdy w całkowitej kapitulacji kładę dłonie na jego brudnych skórzanych butach. - Błagam cię w imię wszystkiego, co dla ciebie drogie, w tej jednej kwestii mnie nie okłamuj. Powiedz mi. Powiedz mi, czy on żyje.
Jest zadowolony. Widzę to w jego oczach.
- Nie rozczarowałeś mnie, Draco Malfoyu - mówi. - A ja jestem przyzwyczajony do rozczarowań.
Opuszcza ramiona, pochyla się, ujmuje mnie za brodę i muska policzek opuszkami palców. Nie cofam się przed jego dotykiem. W ciężkiej ciszy dłuższy czas pieści mnie w rytm trzaskającego ognia i migoczących płomieni, w końcu gładzi moje wargi. Jego palce są szorstkie i pachną zimnem, śniegiem i dziewiczym lasem.
Ani na sekundę nie odrywam od niego oczu.
- Tak - szepcze i nagle łapie mnie mocniej i przyciąga do swoich ust. - Harry żyje.
Ulga, jaka mnie ogarnia, gdy słyszę te dwa słowa, jest tak przytłaczająca, że pokój ponownie zdaje się wirować. Jednak tym razem sam nie wraca do równowagi, więc zupełnie bezwładny opadam w ramiona Mefodija. Tylko skrajem świadomości rejestruję, jak mnie obejmuje i chroni przed upadkiem i uderzeniem głową o kominek, po czym z nieskończoną troską i delikatnością układa na podłodze.
Szybko rozpina moje szaty i kołnierzyk koszuli, cały czas mamrocząc coś po rosyjsku. Nie jestem w stanie się poruszyć się i go powstrzymać, nawet kiedy dostrzega srebrną obrączkę na łańcuszku i pieści skórę w miejscu, w którym metal styka się z moją piersią.
- To dla Harry'ego? - mruczy, a ja przytakuję. - Pierścień Zjednoczenia stworzony z żywego ciała. Bardzo niebezpieczny, Draco. W rzeczy samej, bardzo niebezpieczny. Myślałem, że takie kołdowstwo* jest zabronione w kraju, z którego pochodzisz.
- Bo jest - przyznaję.
- Ale i tak go stworzyłeś - mówi. W jego głosie słyszę subtelną nutę podziwu. - Niewielu mogłoby cię zastraszyć.
Nie odpowiadam.
- Powiedz mi... - ciągnie, przesuwając palcami od pierścienia do zabliźnionego miejsca, z którego został wycięty - ...czy jest coś, do czego nie jesteś zdolny, żeby odzyskać swojego Harry'ego?
- Nie - dyszę i zaciskam powieki, przełykając mdłości i strach. - Nie ma.
Milczy, zataczając palcem wokół mojej blizny okręgi tak duże, że obejmują sutek.
- Zastanawiasz się, czy to samo zrobiłem Harry'emu.
Nie odpowiadam na głos, w zamian rozluźniając bariery chroniące umysł. To jedyny sposób, skoro chce widzieć moją rezygnację. Czuję, jak delikatnie wsuwa się w moje myśli. Doznanie bardziej przypomina pieszczotę niż inwazję i uświadamiam sobie, jaki jest w tym dobry. Lepszy ode mnie. Urodzony legilimenta, jeśli ktoś taki w ogóle istnieje. Mógłby to robić cały czas i nikt by się nie zorientował...
- Tak właśnie myślałem - mruczy. - Tak, zastanawiasz się. I to cię podnieca. Wizja, że go dotykam. Sprawiam mu przyjemność. Ciekawe, czy on zareaguje tak samo. - Gwałtownie otwieram oczy. - Draco - mówi, a ja wyraźnie słyszę w jego głosie naganę. - Obiecaj mi, że nie utrzymasz... - przerywa, by złożyć otwartymi ustami powolny pocałunek na moim sutku - ...tego przed nim w sekrecie.
Jego wyraźne niezadowolenie całkowicie mnie dezorientuje. Muszę wiedzieć, czego ode mnie wymaga.
- Zrobię wszystko, co zechcesz. Tylko powiedz.
Patrzy na mnie przez opadającą mu na oczy, czarną jak węgiel grzywkę i uśmiecha się.
- Powiedział dokładnie to samo. Twój Harry... powiedział dokładnie to samo. - Moim ciąłem wstrząsa nagła fala niepokoju, przerażenia i pożądania. - Ach - mruczy niskim głosem. - To boli, prawda?
- Nie - dyszę z trudem. - Nie wierzę ci. Harry jest od tego silniejszy. Jest silniejszy ode mnie. To ja zawsze byłem tym słabszym...
- Poświęcenie czynione w imię miłości to nie słabość, Draco - upomina.
Duszę w sobie szloch.
- Dezorientujesz mnie!
- Cicho - szepcze, z czułością odgarniając mi włosy z czoła. Jestem zaskoczony... nie, kompletnie zaszokowany uśmiechem na jego ustach. - Mówię prawdę - mruczy kojąco. - Nie zamierzam cię skrzywdzić.
Nawet nie mrugam, a łzy i tak wypływają z kącików moich oczu, toczą się po skroniach, a potem wsiąkają we włosy.
- Dlaczego? - wyrzucam z siebie rozpaczliwie. - Dlaczego nie?
- To naprawdę całkiem proste. Jestem uzdrowicielem. Nie pragnę sprawiać bólu, lecz przynosić ulgę cierpiącym. - Przewracam się na bok i zwijam wokół niego, trzęsąc się od szlochu. - O co chodzi, Draco? - W jego głosie pobrzmiewa wyraźne zdziwienie. - Nie czujesz ulgi?
Dużo czasu zabiera mi odzyskanie spokoju, ale Mefodij nie okazuje oznak zniecierpliwienia. Cały czas gładzi moje plecy długimi, powolnymi ruchami.
- Nie - dyszę, z trudem łapiąc powietrze. - Nie, bo... niczego innego nie mogę ci dać.
Milczy. Mój oddech powoli wraca do normy i zupełnie nieelegancko wycieram nos wierzchem dłoni. Mefodij łapie mnie za nadgarstek i odsłania blizny po nacięciu brzytwą.
- Zraniłeś się. Zraniłeś sam siebie. - Przytakuję. - Ponieważ myślisz, że nie możesz bez niego żyć. - Przytakuję ponownie. Wstaje nagle jednym płynnym ruchem i długimi, zamaszystymi krokami przemierza pokój. Odwrócony do mnie tyłem staje pod ścianą, kładzie na niej ręce, a potem, znużony, chowa głowę w ramionach. - Wierzysz, że jestem zły - mówi.
Podnoszę się z podłogi i opieram o pobliskie krzesło.
- Nie wiem, w co wierzyć - odpowiadam szczerze i uczciwie.
- Ale ja zabrałem ci kogoś, kogo kochasz najbardziej na świecie. Kogo kochasz bardziej niż własne życie. - Nie odzywam się, mając nadzieję, że moje milczenie wystarczy za odpowiedź, bo do innej nie jestem zdolny. - Czy to tak szokujące, że wiem, co to znaczy kochać kogoś bardziej niż własne życie?
- Nie - szepczę i jestem zaskoczony nie tyle swoimi słowami, co faktem, że mówię całkiem poważnie.
Odwraca się do mnie ze smutnym, ale szczerym uśmiechem.
- To prawda. Wszystko, co robię, wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem... - przerywa i patrzy na mnie. - Uczyniłem ci wielką krzywdę w imię miłości - kończy wreszcie. W jego głosie w równym stopniu pobrzmiewa teraz porażka jak i nagłe objawienie.
Nie mam pojęcia, dlaczego to robię, ale wstaję i podchodzę do niego. Przez ułamek sekundy rozważam, czy nie rzucono na mnie Imperiusa, ale od razu pozbywam się tej myśli. Byłem już pod jego działaniem i wiem, jakie to uczucie. Teraz kieruję się własną wolą. Własnymi najgłębszymi instynktami i intuicją. Gdy się zbliżam, wpatruje się we mnie tymi jasnymi oczami, jaśniejszymi niż moje własne. Nie przerywa kontaktu wzrokowego, nawet kiedy staję przed nim i kładę mu dłonie na piersi. Nie odwzajemnia dotyku, ale wiem, że nie jest on dla niego nieprzyjemny. Powoli i ostrożnie rozluźniam dziwaczne zapięcie jego szaty.
- Kochaj się ze mną - mówi pewnym tonem. - Oddaj mi się tak, jak oddałbyś się jemu. Chcę się dowiedzieć, jak to jest. Być aż tak pożądanym. - Moje ręce zaczynają drżeć, więc łapie je we własne dłonie i mocno zaciska. Boleśnie. Patrzę na niego, w jednej chwili ponownie ogarnięty strachem i pożądaniem. - Ponieważ jeśli zwrócę ci człowieka, którego ty kochasz, zabiję kogoś, kogo sam kocham. Dokładnie tak, jakbym własnoręcznie wbił jej nóż w serce. Przynajmniej tyle jesteś mi dłużny. Nigdy jej nie miałem. Nigdy nie była moja. Winien mi jesteś to doświadczenie. Doświadczenie i jedną noc.
Jego oczy płoną dziko, ale nie ma w nich gniewu.
- Spodziewałeś się, że przyjdę - mówię.
Kiwa głową.
- Gdy tylko wejrzałem w jego umysł, wiedziałem, że będę musiał stawić tobie czoła. I że nie pozwolisz mu tak po prostu odejść.
- Dlaczego mnie nie zabiłeś?
W jego uśmiechu czai się smutek.
- Nadal nie rozumiesz - wzdycha. - Może nie potrafisz. Może nigdy ci się nie uda. Twoje serce przepełnia wielki smutek. Ogromna choroba. Dzielisz ją ze swoim Harrym. Zapewne w ten sposób odnaleźliście się w tym wielkim świecie. Nie mam pojęcia. Ale nie zabiję cię, Draco, bo nie chcę być katem miłości. Byłoby to czymś złym. Zabijać jedną wielką miłość dla innej.
Moje serce tłucze się boleśnie w piersi.
- Ale ja właśnie to zrobię - mówię. - Odbierając ci Harry'ego w jakiś sposób zabiję kobietę, którą kochasz. Ją i prawdopodobnie również ciebie. Czy to nie będzie zabicie jednej wielkiej miłości dla innej, jak to określiłeś?
- Sprawa jest... skomplikowana - mruczy i przyciąga mnie do siebie. - Ale to mój wybór. Oczywiście, jeśli zaakceptujesz warunki umowy.
Ponownie kierując się czystą intuicją, łapię go za rękę i kładę ją sobie na brzuchu, a potem przesuwam powoli na pachwinę i nabrzmiałego penisa. Jego zaciskająca się na mnie dłoń jest ciepła i pełna czci.
- Akceptuję - szepczę. A potem przełykam z trudem ślinę i dodaję: - Ale nie tylko dla Harry'ego, dla siebie także. Weź mnie. Jestem twój.
Drugą ręką wędruje w górę moich pleców, aż dociera do głowy i kołysze nią lekko, nie przerywając głaskania penisa. Szepcze coś po rosyjsku tuż przy moim gardle, a ja zawijam ramiona wokół jego szyi i ruchami bioder odpowiadam na pieszczoty. W kominku za nami ogień rozjaśnia swój blask, podczas gdy za ciemnymi oknami śnieg, wiszący w powietrzu od wielu godzin, wreszcie zaczyna padać.
CZYTASZ
Danse Russe
Fiksi PenggemarKsiążka nie jest moja ja tylko udostępniam. Link : http://www.drarry.pl/forum/viewtopic.php?f=8&t=865