Część X

98 8 0
                                    



Klęczę na podłodze łazienki w mieszkaniu Harry'ego w Petersburgu. Trzymam się kurczowo toalety i wymiotuję krwią, przypominając sobie chorowitego jasnowłosego chłopca w pałacu Jusupowa.
Aportacja okazała się głupotą. Dobrze o tym wiedziałem, ale musiałem się stamtąd wydostać. Jeszcze jedno słowo Notta, jeszcze jeden grymas Longbottoma i zrobiłbym coś nieodwracalnego. I jeśli któryś z nich ponownie wymówiłby imię Harry'ego... Merlinie, dopomóż nam wszystkim...
Moje usta wypełniają się krwią i żółcią, i ogarnia mnie kolejna fala nudności. W normalnych okolicznościach byłbym zaniepokojony. Jestem pewien, że coś sobie rozszczepiłem. Lecz okoliczności nie należą do normalnych, a ja naprawdę nie miałbym nic przeciwko zakończeniu życia właśnie tutaj, z głową wspartą o krawędź muszli klozetowej. Domyśliłem się już jednak, że nie ucierpiała żadna z moich głównych arterii czy organów. Gdyby tak się stało, zemdlałbym niemal natychmiast i umarł, nie odzyskawszy przytomności. Mam nadzieję, że chodzi o coś, czego już nie potrzebuję, na przykład genitalia. Albo serce. Śmieję się sam z siebie i wywołuję tym kolejne torsje. W pomieszczeniu śmierdzi potem, gorącą miedzią i wymiocinami, i po raz tysięczny, odkąd obudziłem się cztery godziny temu, żałuję, że nie jestem martwy.
Aportację długodystansową ćwiczyłem z Garottem McFaddenem, niekwestionowanym mistrzem Wielkiej Brytanii w tej sztuce. Zanim w ogóle pozwolił mi przenieść się na odległość większą niż dwieście kilometrów, nauczył mnie wszystkich metod leczenia skutków rozszczepienia znanych Czarodziejskiemu Pogotowiu Ratunkowemu i jeszcze kilku dodatkowych. Podczas takich treningów dwukrotnie uszkodziłem sobie organy wewnętrzne i dolegliwości były podobne do dzisiejszych: ból żołądka, wymioty, krwawienie z nosa. Wszystko, co musiałem zrobić, to rzucić tymczasowe zaklęcie krzepnięcia i uwarzyć stosunkowo prosty eliksir, do którego składniki Harry trzymał pod ręką właśnie na taką ewentualność. Ale od czasu treningów minęło już dziewięć lat, podczas których nigdy nic złego mi się nie przydarzyło. Do niedawna. Ledwie pamiętam słowa zaklęcia i sposób przygotowania eliksiru, a poza tym jestem wyczerpany. I chory. I...
Znów wymiotuję, oprócz spodziewanego strumienia gorącej krwi wypluwając skrzepy. Mój umysł miota się, jak gdyby jego część ciągle przebywała gdzieś pomiędzy mieszkaniami Longbottoma i Harry'ego. Nie jest dobrze. Jeśli zemdleję, mogę zadławić się na śmierć. Lub wykrwawić. A wtedy kto odnalazłby ciało Harry'ego? Kto dopilnowałby, aby został pochowany właściwie: ze mną przy boku i z naszymi dłońmi splecionymi ze sobą i ozdobionymi bliźniaczymi srebrnymi obrączkami?
Podnoszę się znad toalety i opieram ciężko o szafkę pod umywalką, grzebiąc w szatach w poszukiwaniu różdżki. Ręce mam tak słabe, że z trudem zaciskam na niej palce i wyciągam na zewnątrz. Moim ciałem targają kolejne torsje, ale zaciskam mocno usta i przełykam krew z powrotem. Zamykam oczy, próbując sobie przypomnieć. Inverness we wrześniu. Pagórki ciemne od wrzosów i cieni rzucanych przez przemykające nisko chmury. McFadden w swoich trzepoczących szatach i z długimi rudymi włosami rozwianymi przez wiatr, wyglądający niczym dawno zmarły szkocki przodek Weasleya. Jego surowe usta formułujące ciche słowa...
- Congelo Sangue - szepczę.
Uśmiech McFaddena, kiedy wyciąga rękę, pomaga mi wstać i strzepuje brud oraz kawałki trawy z mojego płaszcza.
- Nieźle ci wychodzą zaklęcia lecznicze, to dobra rzecz. Ale jeśli jeszcze raz się rozszczepisz, Malfoy, to zaczniemy od początku. I nici z wycieczki do Kopenhagi w ten weekend. A teraz pogadamy o eliksirze, który uczyłem cię warzyć w zeszłym tygodniu...
Unoszę powieki, mrugając z powodu łazienkowego oświetlenia, podczas gdy obraz wzgórz Highland powoli ustępuje miejsca kafelkom opryskanym krwią i wymiocinami. Pozwalam, by moje ciało przechyliło się na bok, po czym powoli osunęło na podłogę. Na pewno nie zaszkodzi, jeśli zamknę oczy na chwilkę. Czuję się taki zmęczony. Po prostu... zmęczony.

- Jesteś chory?
Głos należy do małego chłopca i już samo to powinno dać mi do zrozumienia, że nie jest on częścią realnego świata. Jednak realne czy nie, pytanie zostało zadane i niegrzecznie byłoby nie odpowiedzieć.
- Nie - szepczę, czując, jak strumyk gęstniejącej krwi wycieka z kącika moich ust i spływa powoli do ucha i we włosy. - Tylko zmęczony.
- Ja czasami choruję. Ale mama mówi, że wkrótce wyzdrowieję.
- Nie jestem chory - powtarzam. Zaprzeczenie brzmi słabo i nieudolnie nawet dla mnie samego.
- Wyglądasz na chorego. Chcesz szklankę mleka? Mama mówi, że mleko jest dobre dla chorych.

Danse Russe Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz