Część XIV

112 8 0
                                    


Potykając się i wymachując rękami jak człowiek odurzony alkoholem, Teo chwiejnym krokiem obszedł rezydencję. Jedną dłonią opierał się o szorstką granitową ścianę, a drugą zaciskał na różdżce. Jego oddech brzmiał ochryple w cichym, zaśnieżonym powietrzu. Dom tak wielki jak ten musiał posiadać drzwi inne niż frontowe i kuchenne...
Zdawał sobie sprawę, że jego umysł jest w kompletnej rozsypce. Tak szalony i rozgorączkowany nie czuł się od czasu ostatniej walki z Voldemortem. Był wyczerpany, przygnębiony i nie do końca nad sobą panował ani nie rozumował jasno, ale nie miał wątpliwości, że to, co widział, było prawdą. Malfoy i Mefodij w uścisku, który niczym nie przypominał walki o kontrolę nad różdżką. Nie, moi drodzy. Teo doskonale wiedział, jak wygląda Malfoy, gdy kogoś całuje. Przecież już raz, kiedy włamał się do mieszkania Harry'ego, miał okazję oglądać go w takiej pozie i podobnym stanie roznegliżowania. Patrzył, jak łapie Harry'ego za nadgarstki, przesuwa dłonie powoli w górę, aż w końcu zaciska je na bicepsach. Jak Harry kładzie ręce na jego talii, a Malfoy pochyla się i całuje go w usta. Odgiął głowę na bok tak mocno, że nic nie zakłócało widoku twarzy Harry'ego, gdy zamknął oczy i oddawał pocałunek. Stali tak przez całą wieczność, oddzieleni od siebie kilkoma centymetrami przestrzeni i połączeni tylko wargami i rękoma. Całowali się, całowali i całowali. Teo miał ochotę wrzeszczeć. Byłoby łatwiej, gdyby po prostu rzucili się na siebie, macali i pieprzyli jak zwierzęta. Ten pocałunek był bardziej intymny niż jakikolwiek akt seksualny. Byli tak skupieni na tych sześciu punktach kontaktowych, na zapoznawaniu się ze swoim smakiem i dotykiem, że Teo podejrzewał, iż gdyby rzeczywiście wykrzyczał swoją frustrację, żaden z nich niczego by nie usłyszał. Albo miał to gdzieś.
Teo zapadł się w śnieżną zaspę i musiał podeprzeć się ręką z różdżką, żeby nie upaść. Okrążając wschodnią ścianę domu, zauważył, że wiatr przybrał na sile. Zdmuchiwał śnieg z konarów drzew i dachów sąsiednich rezydencji, i rzucał mu go prosto w twarz, raniąc przy tym skórę jak piaskiem. Po drugiej stronie był częściowo osłonięty, ale tutaj wiatr przenikał przez jego płaszcz i ubrania pod nim. Teo wymruczał zaklęcie ogrzewające, jednak niewiele to pomogło.
W końcu znalazł śliskie od lodu, wąskie kamienne schody prowadzące do piwnicy. Zszedł po nich powoli, zatrzymując się i szukając barier ochronnych lub zaklęć alarmujących, ale niczego takiego nie znalazł. Co wcale go tak bardzo nie zaskoczyło. Takie zabezpieczenia wydawały się wynalazkiem europejskim. Kilkoro czarodziejów i czarownic, których Teo poznał w Rosji, preferowało raczej starodawne czary ochronne, które pozwalały ludziom wchodzić i wychodzić, wykrywały jednak pewne rodzaje nieżyczliwej magii i złe zamiary w stosunku do poszczególnych członków rodziny gospodarzy. Było to naprawdę intrygujące i razem z Neville'em i Harrym spędzili kiedyś całą kolację na gorączkowej dyskusji, dlaczego w Anglii wszyscy zabezpieczali się klątwami patroszącymi, podczas gdy tutaj, w kraju obarczonym o wiele bardziej krwawą przeszłością, każdy używa subtelnych i naturalnych zabezpieczeń, czasami nie opartych na niczym bardziej śmiercionośnym niż rodzime rośliny i kamienie. Neville i Harry uważali, że dzieje się tak dlatego, iż Rosjanie nie są aż tak bardzo przywiązani do swojego dobytku, natomiast Teo twierdził, że taki sposób postępowania mniej ma wspólnego z obawą przed kradzieżą, a więcej z płynnością pojęcia, kogo można traktować jako członków rodziny. Skoro przyjaciół, sąsiadów i służbę właśnie za takowych uznawano, możliwość, że zaklęcie patroszące uszkodzi niewłaściwą osobę, gwałtownie wzrastała...
Teo spróbował pchnąć ramieniem ciężkie drewniane drzwi, ale nawet nie drgnęły. Nie miały żadnej klamki ani zasuwy. Na szczęście w drużynie to właśnie on pełnił rolę eksperta od włamań. Istniało niewiele miejsc, do których nie mógł wejść przy pomocy prostej kombinacji zaklęć. Teraz również jej użył, ale bezskutecznie. Zaskoczony wypróbował jeszcze parę, ale z tym samym rezultatem. Obwiódł futrynę czubkiem różdżki, szepcząc nieznane nikomu inkantacje, które sam opracował. Nie wiedział o nich nikt poza Harrym i Neville'em, a poza tym stosował je rzadko, ponieważ pozostawiały czystą i łatwą do wyśledzenia magiczną sygnaturę, jednak Teo nie dotarł tak daleko i nie odmroził sobie jaj na darmo. Nie zamierzał rezygnować tylko z powodu niemożliwych do otwarcia drzwi. Wziął głęboki oddech i naparł na zniszczone przez pogodę drewno całą masą ciała. Drzwi z hukiem wpadły do środka.
Przez kilka minut Teo leżał bez ruchu, starając się uspokoić łomoczące serce i przyzwyczaić oczy do ciemności. Wnioskując po zimnym kamiennym podłożu i zapachu ziemi, musiał wylądować w czymś w rodzaju piwnicy, choć brak jakichkolwiek innych aromatów sugerował, że pomieszczenie to nie było użytkowane do przechowywania żywności, wina czy innych podobnych produktów. Teo zdjął rękawice i dotknął podłogi. Nie zaskoczyło go, że pod palcami poczuł mocno ubitą ziemię, jednak zdziwiła go jej suchość. Mimo że słabo wyposażona i nieużywana, piwnica była zadbana i solidnie zbudowana.
Po długiej chwili Teo wreszcie podniósł się z roztrzaskanych drzwi, odstawił je na miejsce i dopasował do framugi najlepiej, jak potrafił. Teraz, kiedy już wyrównał oddech, uświadomił sobie, jaka tu panuje cisza. Nad sobą nie słyszał żadnego dźwięku kroków czy głosów, więc wywnioskował, że strop jest murowany lub kamienny, a podłoga ponad nim pokryta drewnem i dywanem. Wstrzymał oddech. Żadnego ruchu. Żadnego trzasku czy skrzypnięcia. Gdyby dom należał do mugoli, usłyszałby monotonne syczenie elektryczności albo złowróżbny podmuch z pieca. Ale nie należał, nie było w nim nawet rur wodociągowych bulgoczących jak wnętrzności ogromnego trolla. Wszystko ucichło i na moment Teo prawie zapomniał, że nad jego głową poruszają się co najmniej trzy tuziny ludzi i różnych rodzajów domowych duchów, a wśród nich dwóch potężnych mrocznych czarodziejów. Wszystko wydawało się takie spokojne i dalekie od szalejącego na zewnątrz wichru i śniegu.
Wyszeptał Lumos i powoli przeszedł wzdłuż ściany, uważając, by o nic się nie potknąć. Już i tak dostatecznie nahałasował, kiedy wyważał drzwi. Jeśli ktoś został zaalarmowany jego wejściem, dobrze by było, gdyby żadne inne dźwięki nie zwróciły jego uwagi i nie skłoniły do poszukiwania ich źródła.
Słaby blask z różdżki paradoksalnie sprawiał, że wszystko wokół zdawało się jeszcze bardziej nieprzeniknione niż wcześniej, jak gdyby światło było jądrem, które rozszczepia ciemność niczym kamień środek strumienia i sprawia, że gromadzi się i wiruje po obu jego stronach. Teo szedł dalej, wyczulając zmysły. Ziemia pod jego stopami była równa i gładka, a sufit znajdował się ponad pół metra nad głową, co dziwiło, biorąc pod uwagę wrażenie duszności. Reszta domu musiała być duża, skoro pomieszczenia piwniczne stały puste. Gdyby to on był właścicielem, wszędzie walałyby się tu pudła z niepotrzebnymi rzeczami. Luna zawsze śmiała się z niego z tego powodu i nazywała chomikiem. Kiedyś powiedziała mu, że to dowód, iż mimo jego stanowczych zaprzeczeń jest sentymentalny. Teo wolał wierzyć, że to tylko lenistwo - niechęć do poświęcania czasu, żeby przejrzeć resztki po więcej niż trzydziestu pięciu latach egzystencji. Koniec końców podejrzewał jednak, że miała rację. Wystarczyło, aby pewne osoby - w tym Luna - czegoś dotknęły, nawet jeśli był to tylko fragment biletu do kina czy stara wróżba z chińskiego ciasteczka, a nie potrafił ich wyrzucić. Posiadał całą masę pudełek, w których zbierał właśnie takie drobiazgi, i jakąś cząstką siebie wierzył (miał nadzieję), że pewnego dnia zapomni, do kogo każda z tych jednocześnie i cennych, i nieistotnych rzeczy należała, i będzie mógł pozbyć się śmieci. Jednak nic takiego się nie stało. Za każdym razem, gdy wracał po misji do Blackpool i swojego małego domu, w którym się wychował, a potem odziedziczył po ojcu, próbował zrobić z tymi rzeczami porządek. Wyciągnął nawet z garażu kosze na śmieci, nigdy jednak ich nie zapełnił. Jak by mógł, skoro pojedyncza rękawiczka wciąż pachniała perfumami matki? Skoro pusta puszka po piwie Tennent's wciąż przypominała mu, jak po raz pierwszy upił się razem z Harrym w jego jeszcze nieumeblowanym mieszkaniu, kiedy atrament wciąż wysychał na akcie własności? Skoro śmieszny kolczyk-koliberek świergotał zupełnie nie jak koliber, przypominając mu noc, gdy kochał się z Luną aż do świtu?...
Teo potrząsnął głową, starając się oczyścić myśli. Ciemna jak smoła piwnica dosłownie pod stopami Malfoya i Mefodija z pewnością nie była miejscem odpowiednim na emocje i utratę kontroli. Żeby wrócić do rzeczywistości, uderzył się w policzek. To, co właśnie robił, było całkowicie i niewymownie głupie. Gdyby Neville o tym wiedział - nawet nie zdając sobie sprawy z udziału Malfoya - bez zastanowienia wyrzuciłby go z drużyny. Teo miał świadomość, że musi być spokojny i skoncentrowany. Powinien odnaleźć Malfoya i Mefodija, zabić ich, a potem, najszybciej jak to możliwe, wrócić do mieszkania i nigdy - przenigdy - nikomu nie przyznać się, co zrobił. Kiedy rozejdzie się wiadomość o nagłej śmierci Mefodija, będzie musiał udawać tak samo zaskoczonego jak wszyscy inni.
Idąc w głąb piwnicy, zastanawiał się, jak wielkie jest to cholerne pomieszczenie. Z powodu ciemności, ciszy i własnych błądzących myśli totalnie stracił rachubę czasu. Może minęła godzina, a może dwadzieścia minut, nie miał pojęcia. Zatrzymał się, zdjął czapkę i podrapał głowę pod gęstwiną skołtunionych włosów, schowanych pod okryciem chyba od południa. Kurwa, ale nagle zrobiło się gorąco! Przetarł czoło rękawem. Dużo czasu minęło, odkąd po raz ostatni czuł pot na skórze. Nie zdarzyło się to od lata i na pewno nie od dnia, w którym przybył do tej zamarzniętej dziury. Rozpiął płaszcz, przykucnął i wznowił swoją powolną podróż. Czy gdzieś tutaj nie powinna znajdować się klatka schodowa? Przecież drzwi nie prowadziły jedynie do piwnicy.
Już miał wzmocnić zaklęcie Lumos, gdy coś zobaczył. Właśnie dotarł do końca długiej ściany, przy której się przemykał, gdy tuż za rogiem dojrzał niskie drewniane łóżko. Proste, ale wyglądające na solidne i wygodne. Zatrzymał się, zszokowany widokiem czegokolwiek w tej pustej przestrzeni.
Powoli i ostrożnie podszedł bliżej. Maksymalnie stłumił blask wydobywający się z różdżki, ale nie zgasił go zupełnie. Na łóżku leżały grube koce i kilka poduszek, i w pierwszej chwili Teo pomyślał, że nic więcej tam nie ma. Ale zaraz potem dostrzegł wyraźny błysk włosów i od razu zrozumiał, że łóżko nie jest puste, a on właśnie patrzy na tył czyjejś głowy.
Poczuł dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa i mocniej zacisnął palce na różdżce.
- Hej - wyszeptał, chociaż wątpił, czy leżąca osoba go słyszy, a nawet gdyby, czy rozumie po angielsku. - Śpisz?
Postać nawet nie drgnęła. Teo przez dłuższą chwilę zastanawiał się, co dalej robić. Czy powinien zaryzykować, że go odkryją? Ma odejść i poszukać schodów? W końcu jednak ciekawość zwyciężyła, więc podszedł o krok bliżej. Serce waliło mu w piersi, kiedy położył dłoń na ramieniu śpiącej osoby i obrócił ją na plecy.
Minęło bardzo dużo czasu. W zasadzie cała wieczność, zanim do Teo dotarło, co właśnie widzi. Po części spodziewał się, że znajdzie trupa i przygotowując się na to, nasunął na usta i nos szalik. Jednak przed nim leżały nie zwłoki, tylko ktoś pogrążony w głębokim śnie.
Teo spazmatycznie nabrał powietrza i opadł na kolana. Przyciągnął do piersi śpiącego człowieka i zaczął go kołysać w ramionach. Śpiący nie poruszył się i nie odpowiedział, Teo jednak nie przestawał do niego szeptać. Wciąż i na okrągło te same słowa:
- Harry, wszystko w porządku. W porządku. To ja. Teo. Wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze. Jestem tu. Znalazłem cię. Jestem tu. Jestem. Harry. Harry. Harry.

Danse Russe Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz