Żyjmy, mój skarbie, i kochajmy.
Gderanie starców zbyt surowych
Tak ceńmy jak grosz jeden marny.
Słońca zachodzić, wschodzić mogą,
Dla nas gdy zgaśnie światło krótkie -
Noc nieskończona do przespania.
Daj mi więc tysiąc pocałunków,
Sto potem, tysiąc i sto znowu
I jeszcze tysiąc i sto jeszcze.
Potem po wielu znów tysiącach
Zgubmy się w liczbach, by nie wiedzieć
Lub by ktoś zły zazdrościć nie mógł
O pocałunkach wiedząc tylu.*
(„Pieśń V", Katullus)...pieprzyłem kogoś dziś w nocy. Przypominał mi ciebie.
Liścik jest napisany na malutkim kawałku pergaminu, nie większym niż karta z czekoladowych żab. Obracam go tam i z powrotem palcami jednej ręki. Jak mugolscy magicy. Jedna strona jest pusta, druga prawie całkowicie pokryta niedbałymi, zamaszystymi literami. Bez wątpienia był pijany, kiedy to bazgrał.
Jego kochanek z pewnością należy do ludzi zamożnych, skoro może sobie pozwolić na drogi welinowy papier porozrzucany po domu, żeby był pod ręką, gdy komuś zachce się coś nagryzmolić albo zrobić listę zakupów. Nie że on sam nie ma wystarczającej ilości pieniędzy, by kupić cały magazyn takiego papieru. Po prostu to nie jego styl. Nigdy nie był i nigdy nie będzie.
Unoszę pergamin pod światło. Jego przezroczystość psują tysiące niekończących się linii, jak rzeki na mapie, tylko że żadna z nich nigdzie nie prowadzi, jedynie wiją się od jednego brzegu arkusika do drugiego. Bezcelowe i kręte. Bezkrwawe żyły na od dawna martwej cielęcej skórze.
Obracam karteczką po raz ostatni, po czym zgniatam ją w garści.
Dopóki nie pozwolisz mu się pocałować, odpisuję na skrawku lnianego papieru tak grubego, że wsysa atrament z czubka mojego pióra z niemal słyszalnym pragnieniem, twoje usta należą do mnie.
Jest już wieczór, gdy sowa szybuje bezszelestnie nad bezkresnymi trawnikami dworu niczym kawałek nocy, który nadszedł wcześniej. Odpowiedź jest jeszcze krótsza niż wcześniejsze, pijackie gryzmoły.
Wiem, kochany. I też możesz się pieprzyć.„Księga Bram" to mój pierwszy projekt tłumaczeniowy, którego podjąłem się po przeniesieniu swojej magii na Aloszę. Tygodnie spędzam na gapieniu się w notatki. Myśli mam ciężkie jak z ołowiu. Niczym kamienie wpadają do studni mojego umysłu i znikają, nie marszcząc nawet jego powierzchni. Staram się nie panikować. Pogodziłem się już z faktem, że nigdy więcej się nie aportuję ani nie rzucę zaklęcia, ale nie spodziewałem się tego trwającego bez końca letargu. Sam sobie próbuję wmówić, że to rozpacz. Że minie. Usilnie testuję nowe strategie, nowy sposób na życie. Zabieram książki i siadam w ogrodzie. Budzę się wcześnie. Chodzę spać późno. Piję mniej. Piję więcej.
Zdaje się, że nic nie pomaga.
Pewnego wieczoru Ali przychodzi do mojego gabinetu. Siedzę właśnie za biurkiem z zamkniętymi oczami, słuchając „Rusłana i Ludmiły" Michaiła Glinki i wyobrażając sobie pierwszą z bram, jaką zmarły musi przejść w drodze do zaświatów. Unoszę odrobinę powieki i obserwuję, jak Alosza spaceruje po pokoju. Zerka na tytuły książek na półkach, podnosi i odkłada losowo wybrane przedmioty. Rusłan za chwilę wejdzie do wyczarowanego zamku i zapomni o ukochanej, której szukał tak długo, gdy Ali wreszcie się odzywa:
- Co to jest?
Mrużę oczy i patrzę na niego przez słabo oświetlony pokój. Trzyma w rękach coś małego i prostokątnego.
- Pudełko ze snami - odpowiadam.
- Co ono robi? Mogę otworzyć?
- Jasne, tylko uważaj. Jest pełne sproszkowanych myśli.
Zerka na mnie sceptycznie, niemniej jednak unosi wieczko z wielką ostrożnością.
- Tu nie ma żadnych snów - mówi, zaglądając do środka. - Jest tylko tytoń. Mój wuj w Petersburgu miał taki sam.
- Cóż, skoro ktoś tak chce, faktycznie może użyć ich jak tytoniu. Albo zaparzyć jak herbatę. Nawet dodać szczyptę do szklanki dyniowego soku, jeśli tak wolisz.
- Chcę spróbować. Mogę?
Uśmiecham się i potrząsam głową.
- Wybacz, miłyj moj, ale nie. To moje sny. Przygotuję kilka twoich własnych, dobrze?
- Tylko odrobinę, proszę - nalega, dobrze wiedząc, że jeszcze nie opanowałem umiejętności mówienia mu „nie". Jednak gdy nie ulegam, w końcu się poddaje i podchodzi do szklanej kasety, w której mieści się imponująca kolekcja zaklętych noży kukri** mojego dziadka Abraxasa.
Wpatruję się nieruchomym wzrokiem w maleńkie pudełeczko. Harry dał mi je tuż przed wyjazdem na pierwszą misję. W środku znajdują się jego sny, nie moje. Troskliwie wyłowione jeden po drugim i umieszczone w destylującej myślodsiewni, a potem wysuszone jak liście tymianku i zgniecione w moździerzu. Korzystałem z nich z umiarem, nie chcąc, żeby zbyt szybko się skończyły. Wystarczył mi godzinny pobyt w sennych marzeniach Harry'ego, gdzie dźwięk jego spokojnego oddechu unosi się jak szept za obrazami, dokładnie jak fale obmywające muszlę. Wciąż zmienne. Jak sam Harry.
I podobnie jak Harry'ego, teraz je również straciłem. A przynajmniej tak się wydaje.
Ze znużeniem zamykam oczy. Pierwsza brama do podziemi należy do bogini, której imię, tłumaczone dosłownie, oznacza „Tę, która rozszczepia głowy wrogów Ra". Wyobrażam ją sobie siedzącą po turecku na swoim tronie, z długim ostrzem uniesionym i gotowym, by rozłupać kolejną czaszkę, i oczami wywróconymi jak u Bellatriks tuż przed śmiercią. I przez moment im zazdroszczę, tym „wrogom Ra" bez twarzy. Jak dobrze mógłbym się czuć, gdyby ktoś roztrzaskał mi głowę jak jajko i uwolnił te myśli, te obawy, te martwe marzenia! I zostawił mnie pustym i gotowym do napełnienia czymś innym. Czymś nowym.
Poruszam się, gdy Alosza niespodziewanie wspina mi się na kolana i otacza szyję ramieniem. Drugą rękę unosi do ust i ssie kciuk, nawyk, który strasznie denerwuje matkę, chociaż Hermiona zapewnia nas, że minie. Wtulam twarz w jego włosy i oddycham głęboko. Nie pachnie jak cokolwiek znajomego i nagle czuję się dziwnie uwolniony od ciężaru. Sięgam przez jego wąskie plecy, biorę do ręki pióro i maczam jego końcówkę w kałamarzu. Zanim Bobbin pojawia się z mlekiem i ciasteczkami, mam już zapisany czternastocalowy arkusz pergaminu i zaczynam następny.
CZYTASZ
Danse Russe
FanfictionKsiążka nie jest moja ja tylko udostępniam. Link : http://www.drarry.pl/forum/viewtopic.php?f=8&t=865