W nocy śnię o Harrym.
Jesteśmy w jakimś mieście i idziemy wzdłuż rzeki. To może być Newa albo Elliðaá, Lagan lub Mały Samosz. Nawet Tamiza. Zapada zmierzch, a latarnie oświetlają smukłe konary bezlistnych drzew i zimną, ciemną wodę pluskającą o granitowe nabrzeża. W powietrzu czuję śnieg, ale wiem, że to nieistotne, ponieważ tam, dokąd zmierzamy, będzie ciepło, jasno i daleko od wszelkich żywiołów. Muskam palcami dłoń Harry'ego, a on chwyta je i splata ze swoimi. Kątem oka dostrzegam mignięcie bieli, więc obracam się i widzę samotnego łabędzia, który płynie wzdłuż kamiennych stopni schodzących do wody. Jego dziób jest czarny jak heban i tak samo błyszczący. Harry zauważa go również i zatrzymuje się.
- Chyba o czymś zapomniałem - mówi tonem zadumanym i nieobecnym. Puszcza moją rękę i zwraca się ku rzece i ciemnym, oblodzonym schodom.
Łapię go za ramię.
- Spóźnimy się! - protestuję, choć nie wiem, dokąd idziemy i na co mielibyśmy się spóźnić. Na drugim brzegu niebo usiane jest płomykami z kominów rafinerii ropy naftowej, a gdzieś w oddali gwiżdże pociąg. Zaczyna padać śnieg.
- Zaraz wrócę - uspokaja mnie Harry. - Zaczekaj tutaj. - Rusza w stronę schodów, a mnie nagle ogarnia przerażenie.
- Harry! - krzyczę, bezskutecznie starając się, by w moim głosie pobrzmiewało bardziej zdenerwowanie niż przestrach.
Dociera do stopni i odwraca się do mnie, chwytając za metalową balustradę, jakby wchodził do basenu w czerwcowe popołudnie, a nie do rzeki zimowym wieczorem.
- Zaraz wrócę - powtarza.
Robi krok do tyłu i niespodziewanie znika. Podbiegam do barierki i praktycznie rzucam się na nią, ale nic tam nie ma. Ani schodów, ani łabędzia. Ani Harry'ego.
Gdy się budzę, moją klatkę piersiową pokrywa pot, a żołądek skręcają mdłości. Towarzyszą mi przez cały dzień mimo bezproblemowej kapitulacji Carrowa w sprawie lusterka i drobnego przełomu w tłumaczeniu „Wołkownika". Bez przerwy czuję, że coś jest nie tak, i nieważne ile razy powtarzam sobie, że to sen skaził moją percepcję, niepokój nie mija.Przeczucie zamienia się w pewność, kiedy podchodzę do frontowych drzwi, przy których stoi Bobbin. Skrzaty nie są głupie i wiedzą, że nie można czaić się na mnie, gdy wracam do domu. Ale kiedy Bobbin mówi, że w bibliotece czekają pan Neville Longbottom i pani Hermiona Granger-Weasley-Longbottom, nie mam wątpliwości, że dzieje się coś złego. Czuję, że moje wnętrzności zaraz zostaną wyrwane kawałek po kawałku, i błagam zimne, obojętne gwiazdy o szybką śmierć.
Ku zdumieniu skrzatki grzecznie jej dziękuję i polecam, żeby, jeśli jeszcze tego nie zrobiła, zaoferowała naszym gościom coś orzeźwiającego. Gdy tylko znika, zdejmuję rękawiczki. Palec po palcu. Uczucie oddzielania skóry od skóry jest jak zakończenie pocałunku. Każdy zmysł wyostrzony mam aż do bólu. Widzę - być może po raz pierwszy w życiu - dbałość i kunszt kogoś, już od dawna martwego, kto wyrzeźbił akanty wieńczące kolumny przy wejściu do południowego salonu. Jakie piękne, myślę, koncentrując uwagę tylko i wyłącznie na smukłych liściach i ich niemożliwie delikatnych żyłkach. Wyciągam ręce z rękawów płaszcza i rozpinam marynarkę. Moje ciało pod cienką tkaniną koszuli płonie w kontakcie z powietrzem. Jestem chory, stwierdzam z roztargnieniem. Może mam gorączkę...
Obserwuję sam siebie, jak przewieszam płaszcz przez oparcie kanapy i z najwyższą ostrożnością kieruję się w stronę salonu oraz znajdującej się za nim biblioteki. Mimochodem zauważam, że moje włosy, o wiele dłuższe, niż jestem przyzwyczajony, błyszczą w kontraście z czarną wełną marynarki. I nagle rozumiem! Wszystko było tylko snem, bardzo, bardzo długim snem. Ale teraz przebudziłem się i ten wysoki mężczyzna o poważnej twarzy, oddalający się właśnie ode mnie, to, oczywiście, mój ojciec. I jeśli spojrzałbym na swoje dłonie, okazałoby się, że są blade, miękkie i gładkie. Prawie bez zmarszczek. Dłonie dziecka. Dłonie kogoś, kto wszelkie straty ma jeszcze przed sobą.
Kiedy moja ręką i ręka mężczyzny o poważnej twarzy jednocześnie dotykają klamki drzwi biblioteki, dwie perspektywy ponownie się ze sobą zderzają. Towarzyszy temu oślepiający wybuch światła, który kłuje mnie w oczy jak szpikulec do lodu. Czuję pierwszą falę mdłości i przełykam ją z wściekłością. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem, co się stanie, co sam zrobię, kiedy wejdę do tego pokoju. Pokoju, który od wieków był moim cichym sanktuarium. Świadomość tego jest niepokojąca. Rzadko zdarza mi się zaskoczyć samego siebie, a kiedy już to robię, to zawsze z powodu...
Longbottom stoi przy kominku z pochyloną głową i dłonią opartą o gzyms. Obraca się, gdy wchodzę. Skupiam na nim wzrok do tego stopnia, że brzegi pomieszczenia ciemnieją jak kawałek palącego się pergaminu, aż wszystkim, co widzę, jest jego blada, smutna twarz. Jedynie gdzieś w oddali, jakby zza bezlitosnego bezmiaru czasu i przestrzeni, rejestruję obecność Granger, która wyciąga rękę...
Potrząsam głową, co musi wyglądać komicznie - niczym teatralny gest dziecka, któremu kazano iść spać, a ono wcale nie ma na to ochoty - ponieważ pokój nagle wiruje i widzę wszystkie jego strony naraz. Musiałem się zachwiać, bo niespodziewanie Longbottom jest tuż przy mnie i z żelazną siłą zaciska palce na moim ramieniu. Ciągnie mnie w stronę kanapy, ale coś złego dzieje się z moimi nogami. Potykam się. To tylko kwestia czasu, aż upadnę...
- Draco.
Jeszcze nigdy dźwięk własnego imienia nie brzmiał w moich uszach tak nienawistnie jak teraz, kiedy wymawia je Granger.
- Jak?
Przechodząc przez gardło, słowo zgrzyta niczym drut kolczasty. Jestem niemal zaskoczony, że nie rozdziera mi skóry i wraz z nim nie wypluwam krwi.
- Nie wiemy - odzywa się Longbottom po długiej ciszy.
I oto chwila, na którą czekałem. Jak człowiek porwany pod powierzchnię zamarzniętego jeziora i pociągnięty na dno, a potem uwolniony i unoszący się w stronę światła, gniew wybucha mi w piersi.
- Nie. Wiecie? - Każde słowo wyrzucam na odrębnym oddechu. - Wy. Nie wiecie? Jak. To. Się. Stało?
W eksplozji, z której ledwie zdaję sobie sprawę, kilka wielkich szyb w oknie na drugim końcu biblioteki znika w błyszczącej mgle.
Longbottom i Granger wymieniają zrozpaczone spojrzenia, na co prawie wybucham śmiechem. Nagle jesteśmy z powrotem w Hogwarcie, a niewymownie głupim Gryfonom znowu zabrakło języków w gębach. Spodziewam się, że Weasley wparuje tu lada moment, wrzeszcząc coś bez ładu, mimo że jest martwy od piętnastu lat. A potem pojawi się jedno lub więcej z jego rodzeństwa, później Dumbledore i McGonagall, i w końcu, jeśli tylko poczekam odpowiednio długo, tylko odrobinę dłużej, sam cholerny Harry Potter wejdzie tu, jakby był właścicielem tego miejsca, i...
Powietrze, które staram się wciągnąć do płuc, jest jak nóż zrobiony z lodowatej stali. Działa na mnie niczym knebel i już wiem, bez cienia wątpliwości, że to właśnie ten moment. Gdy świadomość, że Harry nie żyje, uderza we mnie jak grom. Ostrze lodowego oddechu ześlizguje mi się w dół gardła i rozpoczyna poszukiwania. Zdaję sobie sprawę, czego szuka - mojego serca. Gdyby istniało coś takiego jak mugolski Bóg, i jeśli byłby on miłosierny, w chwili, gdy nóż wreszcie odnajdzie i przebije ten biedny organ, krew zacznie wypływać i nie przestanie, dopóki ja również nie umrę.
Czuję na sobie ręce. Są wszędzie. Jakby tłum ludzi wszedł do biblioteki i wszyscy jednocześnie chcieli mnie dotknąć. Popychają mnie łagodnie na podłogę i luzują krawat. Odpinają kołnierzyk koszuli i obracają mnie na bok, kiedy zaczynam kaszleć, wymiotować, płakać i wrzeszczeć. I gdy nie mam już nic w żołądku, ręce wycierają mi usta wilgotną szmatką i odgarniają z twarzy mokre od potu włosy. Gdybym nie był ciągle żywy i niezmiernie rozgoryczony tym faktem, poczułbym do tych rąk wdzięczność. Delikatnie unoszą mi głowę i przytrzymują szklankę przy wargach. Łagodne ręce, które sprawiają, że cały świat pogrąża się w ciszy. I ciemności.
CZYTASZ
Danse Russe
FanfictionKsiążka nie jest moja ja tylko udostępniam. Link : http://www.drarry.pl/forum/viewtopic.php?f=8&t=865