2. stażyści bywają trudni, załączony obrazek

130 7 12
                                    

marina & the diamonds — bubblegum bitch

Następnego dnia Eurus spała jak zabita, za co winą na pewno obarczy późne jedzenie, alkohol albo przeciągające się przyjęcie. Sherlock zwyczajowo wychodził z pokoju po dziewiątej — Mycroftowi jeszcze nie udało się ustalić, czy rzeczona cytrynówka była tylko żartem, czy też nie — więc mieli cały ranek dla siebie. 

Zupełnie inaczej niż zagubiony na stacji metra Jim Moriarty, mamroczący irlandzkie przekleństwa pod nosem i zaciekle walczący z planem miasta. Dupa a nie plan, nie da się tego odcyfrować, przeklęci Anglicy, spóźni się do swojego nowego mentora i będzie musiał się tłumaczyć z coraz bardziej żenującej sytuacji. Tyle dobrego, że zadzwonił do Sherlocka, który miał nadzieję że jechał już po niego. 

I przyjechał, bo ten długi płaszcz dało się rozpoznać wszędzie. I te śliczne kręcone włosy. Jim bardzo je lubił — zwłaszcza czochrać — i tak naprawdę były pierwszym, co zakodował na temat Sherlocka. Ciemne, kręcone włosy. Nawet się ze sobą umawiali przez jakiś czas, byli na kilku randkach, ale już po kilku tygodniach stało się jasne, że mimo wszystko żadna z nich para. 

— Możesz mnie do niego zaprowadzić? — zapytał żałośnie zamiast przywitania. — Nie chcę mu się tłumaczyć, że zgubiłem się w mieście mając plan miasta i trasę zaznaczoną markerem. A tu macie taki pieprznik, że nawet nawigacja nie pomaga. 

— Mogę, zawiozę cię tą taksówką. Tylko żebyś tam nie oszalał, bo lord Moran jest absolutnie przystojny i absolutnie nie w moim typie, więc jest cały twój — Sherlock uśmiechnął się złośliwie. 

— Głupi jesteś. Nie przyjechałem tu podrywać lordów, tylko się czegoś nauczyć. 

— Jeszcze się okaże. 

— Wyjmuj lepiej tę cytrynówkę, co o niej pisałeś, bo mogę nie przetrwać na trzeźwo. Trochę się stresuję. 

Trochę. Pfft.

— Nie ma czym, akurat lorda Morana znam, wpada czasem do nas do domu. Co prawda do mojej siostry, ale da się z nim wytrzymać, wcale nie jest taki sztywny. Chyba, że lubisz sztywnych. 

— Nie mów tego więcej — prychnął Jim, ale chwycił rączkę walizki i posłusznie poszedł za Sherlockiem do taksówki. — Wystarczy że nie jest taki, wiesz, jaki

Trudny. Oschły. Zimny. Jim nie znosił takich ludzi i każde spotkanie z kimś, kto miał przysłowiowy kij w dupie, wymagało od niego stalowych nerwów. 

— Wiem. Wsiadaj.  

Podróż nie zajęła im wiele czasu, taksówkarz zaskakująco sprawnie wyminął korki — i dobrze, bo jedyna rzecz, o której teraz myślał Jim to gorączkowo powtarzane spóźnienie, wypisane jaskrawożółtymi literami w jego mózgu. Mimo to zdarzało im się stać po parę minut na światłach, podczas czego Jim zdążył z dziesięć razy zastanowić się, czy nie lepiej zadzwonić do lorda i uprzedzić go zawczasu o spóźnieniu. Zasady według których należy uprzedzać, a które wbił sobie do głowy przed wyjazdem, jakoś się rozmyły i nie wiedział już czy dzwonić po piętnastu minutach spóźnienia, czy lepiej dopiero po dwudziestu, żeby oszczędzić lordowi nerwów. A może po dwudziestu minutach jego nieobecności Moran zadzwoni po MI6 czy inne brytyjskie FBI? 

— Jesteśmy. — Taksówkarz zatrzymał się przy drodze gruntowej, jakimś cudem jeszcze nierozmytej siąpiącym deszczem. Przy ogrodzeniu wisiała tabliczka z adresem i nazwą posiadłości. Wszystko się zgadzało, tylko gdzie ten dom? 

— Jim, musisz pójść za tą bramą i potem jakoś w połowie drogi zaczną się latarnie. To chyba taki zabieg, żeby trzymać wścibskich z daleka. Działa, bo mnie odstręcza. Nie lubię ciemności — wyjaśnił Sherlock. — Powinien na ciebie czekać w środku. 

𝐛𝐢𝐭𝐭𝐞𝐫𝐬𝐰𝐞𝐞𝐭 𝐫𝐚𝐬𝐩𝐛𝐞𝐫𝐫𝐢𝐞𝐬 ❁Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz