Rozdział 29. - Przyjęcie fatalne w skutkach cz.3

79 8 155
                                    


Pałac de Luynes-Chadonów posiadał wprawdzie przestrzeń wokół siebie, lecz — jak to w miejskich posiadłościach — nie była ona zbyt duża. Hektary lasów mieli oni w Burgundii, tutaj wystarczał im ledwie ogródek. Tak więc, gdy Antoine zaproponował Marii spacer, ta nie podzielała jego entuzjazmu, zwłaszcza, iż mieliby oddalić się od domu i podążać nieznanymi ulicami. W końcu jednak przystała na tę propozycję, zważywszy na to, iż bal zaczął się jej nużyć, a ludzie wokół — irytować. Ponadto, jak na złość, wszyscy znajomi ludzie gdzieś się zapodziali.

Gdy schodzili w dół ulicy, księżyc znajdował się niemalże na wprost nich i bezczelnie świecił im w oczy. Antoine kroczył zamyślony tuż obok Marii. Sam nie wiedział, co miał dalej czynić. Zastanawiał się, czy wciąż chciał ożenić się z nią tylko dla pieniędzy... Po kilku godzinach spędzonych razem panna Chmielińska zjednała go bowiem swym pogodnym usposobieniem i, mimo iż z początku było trudno, stała się miłą towarzyszką rozmów, co chyba podzielała względem niego; gdyby postąpił tak, jak wpierw zamierzał, byłby okrutny. 

Spojrzał na nią — nawet tego nie zauważyła, przezornie wpatrzona w wybrukowaną drogę. De Luynes-Chadon uśmiechnął się pod nosem, spostrzegłszy, jak pięknie wyglądała w tamtym momencie. Domyślał się, że nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Księżyc oświetlał jej włosy, tak, że wydawały się niemalże białe, przepełnione nieziemskim blaskiem, a oczy — niebieskie jak dwa jeziorka — po chwili zaczęły rozglądać się po okolicy. Wraz z modrą suknią, przypominała mu nimfę, która po raz pierwszy wyszła na ląd i zachwycała się wszystkim, co dla niego było codziennością.

— Jak się pani podoba w Paryżu? — zapytał nieśmiało, próbując rozpocząć rozmowę. Zastanawiał się, gdzie była ta pewność siebie, którą prezentował podczas wcześniejszych rozmów z Chmielińską. Na przykład wtedy, gdy niepotrzebnie się pysznił, wychodząc tym samym na osobnika nudnego i egoistycznego. A może nie była to pewność siebie, a zwykły lęk przed rozmową z urodziwą dziewczyną? Musiał bowiem przyznać, iż teraz nawet perkaty nosek Marii wydawał mu się idealny i nie potrafił sobie wyobrazić, by mogła posiadać jakikolwiek inny.

— Bardzo, monsieur — odparła Chmielińska tonem chłodniejszym niż zamierzała. Pomysł na bycie z Antoine'em sam na sam zupełnie jej się nie podobał. Nie chodziło tutaj jednak o kwestie moralności i braku przyzwoitki, a o poczucie winy wobec Henryka. — Paryż to piękne miasto — westchnęła, zakładając ręce na klatce piersiowej. Nie przewidziała, że letnie wieczory również mogą być chłodne, dlatego też nie wzięła żadnej narzutki na suknię.

Antoine uśmiechnął się grzecznie, słysząc to, ale  nic nie odpowiedział. Szli więc dalej przed siebie i dalej milczeli. 

Wkrótce krajobraz wokół nich zaczął się zmieniać — eleganckie i pełne przepychu pałace burżuazji stopniowo były wypierane przez biedniejsze domy, a powozy mijały ich coraz rzadziej.

— Gdzie jesteśmy? — spytała Maria Anna, próbując ukryć swój strach. Bała się, że zabłądzili i trafili przez przypadek do jakiejś podejrzanej dzielnicy, jednej z tych, w których kwitnie nielegalny handel, brudne speluny wyrastają jak grzyby po deszczu, a przy ulicy czyhają na swoich przyszłych klientów panie lekkich obyczajów. Och, wiedziała, że ten spacer to był zły pomysł! Mogła pozostać wraz z innymi gośćmi w sali balowej i nie trwożyć się o nic poza bolącymi od tańca stopami. Teraz zaś... Teraz nie była pewna nie tylko tego, czy trafi tam z powrotem, ale czy wróci tam bezpiecznie.

— Spokojnie, mademoiselle, już zawracamy. Proszę nie zawracać sobie swojej ślicznej główki nieuzasadnionymi lękami. Znam Paryż jak własną kieszeń — oznajmił tonem, który rzeczywiście sprawił, iż Chmielińska na moment się uspokoiła. Musiała przyznać, że Antoine niekiedy potrafił być czarujący. Chociażby teraz, mimo iż stał pośrodku przemysłowej dzielnicy miasta, z szarymi domami w nie najlepszym stanie za nim. A mimo to nie wyglądał nienaturalnie, co zapewne można by było powiedzieć o niej. De Luynes-Chadon, chociaż pochodził z arystokratycznego rodu, nie odziedziczył wraz z nazwiskiem arystokratycznego wyglądu; cechował się raczej muskularną niźli smukłą budową ciała oraz średnim wzrostem — nie był ani za wysoki, a nie za niski. Marię zastanawiało to, dlaczego wyglądał tak różnie od swego brata, skoro zrodzeni zostali z tych samych rodziców. — Jeśli będzie się pani czuła bezpieczniej i nie będzie mieć oporów ze względu na przyzwoitość, proszę podać mi rączkę.

GuwernerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz