Rozdział 15. - Zdrada

107 13 8
                                    

Józef pamiętał o zajściu w szynku ubiegłego dnia, dlatego nie zdziwił się, gdy pan Chmieliński wezwał go do swego gabinetu.

Zapukał cicho, a gdy usłyszał stanowcze proszę — wszedł.

Serce biło mu szybciej ze zdenerwowania, a dłonie drżały. Był świadomy tego, że już za chwilę mógł pożegnać się z posadą guwernera. Cyniczny uśmieszek pana domu, jakim został obdarzony po przejściu progu gabinetu, również nie poprawiał sytuacji.

— Niech pan zamknie drzwi — zażądał ów dość uprzejmym tonem. — Zapewne wie pan, dlaczego pana tutaj wezwałem, prawda?

Halczyński pokiwał głową.

— Porozmawiajmy jak mężczyzna z mężczyzną — westchnął. — Niech pan usiądzie, proszę. Krótko i na temat — mam romans; nie będę się panu zwierzał, z jakich przyczyn, po prostu mam. To tak gwoli ścisłości, by nie rozsiewał pan jakichś domysłów. Czy mogę liczyć na pana lojalność? — zapytał, a Józef przełknął nerwowo ślinę. Naprawdę, nie wiedział, jak ma postąpić. Z jednej strony, wiedział, że to nie jego sprawa, ale z drugiej — winien był powiedzieć to Amelii. Czy zdołałby jednak patrzeć na jej łzy? Wiadomym było, jak kończą posłańcy złej nowiny...

— Nie myśli pan, że lepiej jest powiedzieć o tym wszystkim, zanim nie jest za późno? — zapytał się Józef, wysilając swój mózg, który nadal był na kacu, do jak najżywszej pracy. Miał nadzieję na rozegranie tego w taki sposób, by ani jedna, ani druga strona nie była poszkodowana.

— Panie Halczyński — powiedział podenerwowanym głosem Chmieliński, wstając z fotela. — Chyba lepiej wiem, co jest dobre, a co nie. Powiedz mi pan lepiej: powiesz pan czy nie?

Józek wbił wzrok w żyrandol wiszący nad nimi.

— Zapłacę panu konkretną sumkę. Słyszałem, że zbiera pan pieniądze na czesne na Sorbonę... Zapłacę panu cały semestr, byle tylko nikt się nie dowiedział... — powiedział szybko pan Andrzej, zupełnie jakby recytował przygotowaną wcześniej formułkę. — Jeśli przysięgnie mi pan tu i teraz, to nawet za całe pięć lat — dodał po krótkim wahaniu.

Tym razem to Józek się zdenerwował. Uderzył pięścią w stół, tak, że kosztowna złota papierośnica zadrżała, brzęcząc, podobnie jak w połowie napoczęta butelka whiskey tuż po tym, jak wstał był z krzesła. Spojrzawszy na swego pracodawcę gniewnym spojrzeniem, rozpoczął swoją przemowę. Policzki jego nadęły się ze wzburzenia, a nozdrza falowały.

— Niech pan słucha, panie Chmieliński... Szczerze mówiąc, nie wiem, skąd się pan dowiedział o tym, że zamierzam studiować, ale to nie jest pana sprawa, jak wygląda moje życie prywatne. Nie będziesz mnie pan przekupywał — mnie i mojego sumienia. I nie obchodzi mnie to, czy mnie pan zwolni, czy pan mi potrąci z pensji — ja wychodzę. Żegnam pana.

Założył szybko palto, poprawił fular i szybko wyszedł na ulicę.

— Co za frechowny... — powiedział do siebie, ale umilkł w pół zdania, gdyż nie chciał kalać swego języka tymi wszystkimi określeniami, które przyszły mu na myśl. Nie żałował jednak tego, co zrobił — mimo iż miał świadomość tego, że nie mogło to zostać pozytywnie odebrane. Andrzej Chmieliński zdenerwował był go jednak, uważając, że przyjmie on swego rodzaju łapówkę. Przecież było to pogwałcenie zasad moralności!

Odkąd wszedł do gabinetu, powziął decyzję, że nie powie o tym romansie nikomu, nawet Amelii. Teraz również nie zmienił zdania, bynajmniej — trwał przy nim wiernie jak pies, który trwał przy swoim panu, mimo iż nieraz za nieposłuszeństwo nie dostawał jedzenia, a karę; podobnie jak ów pies, Józef niekiedy był zły na swą decyzję, nieraz — tak, jak głodny kundel, który gotów był rzucić się na cokolwiek, byle tylko to zjeść, tak i Halczyński gotów był podać w wątpliwości swoje stanowisko.

GuwernerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz