Galicja przywitała Amelię i Józka widokiem nędzy i rozpaczy. Nie dość, że ludzie tam byli nadzwyczaj biedni, to jeszcze społeczeństwo nie do końca otrząsnęło się z epidemii cholery, która nawiedziła ową krainę w 1855 roku.
Amelia wzdrygała się na widok tych wszystkich wygłodzonych osób, zwłaszcza dzieci, które nieraz podbiegały do ich powozu, by prosić „dobrych państwa" o jałmużnę. Brzydziły ją ich wychudłe policzki, ziemista, nierzadko ubrudzona, cera i matowe włosy. Znoszone ubranka z kolei budziły w niej litość pomieszaną z wyższością, którą odczuwała jako lepiej urodzona. Kompletnie zapomniała, że jeszcze niedawno gotowa była cierpieć nędzę w zamian za życie z Józkiem. Możliwe, iż w tej chwili - miast przemierzać kolejne kilometry wygodnym powozem - rozbijaliby się po prowincjonalnych dróżkach zwykłym dyliżansem, wraz z innymi ludźmi, lub nawet próbowaliby podróżować pieszo.
To, co Amelię przyprawiało o odruch wymiotny, w Józku wywoływało dziwny rodzaj współczucia, połączony z ciekawością zobaczenia skutków cholery na żywo. Dotychczas mógł to tylko oglądnąć w książce. Kiedy jednak na mijanych poboczach widział on osobę, której rysy twarzy zastygły w charakterystycznym grymasie, niemalże z podekscytowaniem wyglądał przez okno, pragnąc uwiecznić ten obraz jak najdłużej w swojej głowie. Ba, o mało co nie polecał powożącemu, by zatrzymał powóz! Za każdym razem jednak Amelia skutecznie go powstrzymywała przed tego rodzaju wybrykami.
Jeszcze tego brakuje, żebyśmy my zarazili się jakimś świństwem — mówiła wtedy, patrząc z pogardą przez okienko powozu. W tym Józek musiał jej przyznać rację. Może i inni potrzebowali pomocy, ale z pewnością nie jednorazowej. Oni poradziliby sobie bez Józka, Amelia już nie.
Nie mógł jednak odmówić pieniędzy na jałmużnę dla dzieci, mimo iż żona tysiące razy uzmysławiała mu, ilu ludzi w tamtym gronie mogło być złodziejami i oszustami. On wolał mieć czyste sumienie i wydać trochę miedziaków za dużo, niż przejechać obojętnie obok ludzi potrzebujących pomocy.
Tak było i teraz: brudny chłopczyk pobiegł do powozu, prosząc o odrobinę pieniędzy. Był okropnie zaniedbany; tłuste włosy spływały do ramion, a błękitne oczy jaśniały pośród umorusanej — najwidoczniej jagodami — twarzy.
— Dobry panie! — zawołał cieniutkim głosikiem. — Dobrzy państwo! — poprawił się, gdyż dopiero po chwili dojrzał Amelię siedzącą w kąciku pojazdu. Ta zaś starała się ukrywać, by nie narażać się na bezpośredni kontakt z brudnymi ludźmi. Musiała jednak przyznać, iż gdyby tego chłopca porządnie wyszorowano, obuto, i dano nowe odzienie, byłby naprawdę czarującym dzieckiem. Przysunęła się więc do Józefa, który właśnie kazał zatrzymać powóz, by lepiej słyszeć jego rozmowę z tym kocmołuchem. — Dobrzy państwo, ledwo wiążemy koniec z końcem, poratujcie w biedzie — powiedział szybko, jakby już wcześniej nauczył się tego tekstu na pamięć.
— Jak ci na imię? — spytała Amelia, próbując nie koncentrować się na fetorze bijącym od chłopca. Musiał wypasać krowy czy też inne zwierzęta, bo właśnie takim zapachem przesiąknięte było jego ubranie i on sam.
— Mówią na mnie Jaśko — odparł, speszony nagłym zainteresowaniem ze strony bogatej kobiety.
— Masz jakąś rodzinę?
— Tak, wielmożna pani... Jedenaścioro rodzeństwa i mamę przy nadziei. — Amelię zszokowała ilość dzieci, jaką posiadała ta rodzina. Toż to musiał być cud, że mieścili się w jednym domu, patrząc na wymiary mijanych chat! — Ale to jeszcze nic! Bartek, z którym na dwoje pasiemy gąski, ma aż dziewięć sióstr i piątkę braci, bo jego tatuś się dwa razy żenił!
— Musi mieć wesoło w domu z tyloma siostrami — wtrącił rozbawiony Józek, lecz został zignorowany.
— A twój tatuś? — spytała Amelia troskliwym tonem.
CZYTASZ
Guwerner
Historical FictionW 1853 r. ziemie polskie nadal podzielone są między trzech zaborców. W zaborze pruskim mieszka Józef, który ma wielkie ambicje - chce wyjechać z nieistniejącej formalnie Polski, by daleko od rodzimych Szarzyn, w Paryżu, kształcić się na lekarza. Je...