Sterami okrętu „Nienawiści" kierowała Żądza Zemsty, od stóp, do głów, przyodziana w czerń i czerwień. Czerń oplatająca jej długie ramiona, żyrafią szyję i szczupłe nogi, symbolizowała głębie jej nieskończenie dalekich granic, a ognista czerwień pokrywająca stopy, dłonie i soczyste usta, krew, którą za jej panowania przelano na ziemiach świata. Kaz pływał u boku tego boskiego potwora od dnia, w którym żałoba i rozpacz zaczęły kawałek, po kawałku pożerać jego złamaną duszę.
Żądza Zemsty była dla niego najpiękniejszą z kobiet. Słodka, krwiożercza i niezmaterializowana. Pociągała go i sprawiała, że po każdym spotkaniu, pragnął jej coraz mocniej.
Była jego boginią.
Dopóki pewnego, zimowego dnia przestała robić na nim, aż tak kolosalne wrażenie.
Wciąż była dla niego ważna. Towarzyszyła mu podczas napadów i szeptała do ucha czułe, melodyjne słówka. "Zbij jego. Zabij ją. Oni wszyscy chcą dla ciebie źle. Odejdą. Zdradzą cię i wbiją ci nóż w plecy, kiedy nie będziesz patrzeć".
Któregoś dnia po prostu obudził się w innej szalupie; mniejszej, przypominającej klatkę dla kanałowego szczura, schwytanego przez małego, głupiutkiego chłopczyka, który wracając do domu, powiedział: „Tak, chcę zabrać go ze sobą! Jest brzydki, połamany i ledwie żywy, ale umieszczę go w klatce przy łóżku i zobaczę co z niego wyrośnie". Ta szalupa była schludna, miała miękki materac i malutkie okienko, z którego Kaz mógł obserwować miodowo-brązowe, hipnotyzujące zachody słońca. Były one jego ukojeniem, o wiele lepszym od Żądzy Zemsty, która jedynie bezmyślnie podjudzała jego najskrytsze lęki i słabości.
Odczuwał przy nich niebiańską przyjemność; rozpadał się na drobne kawałki i rodził na nowo, lecz nawet pomimo tego, niezliczona ilość pytań wciąż kiełkowała się w jego umyśle. Kto kierował okrętem? Czym był okręt, na którym się znalazł? Skąd wypływał? Dokąd zmierzał?
Wiele, długich tygodni później Brudnoręki doznał olśnienia. Zrozumiał, że okręt, którym pływa podczas napadów, rabunków i kradzieży, jest czymś pomiędzy „Nienawiścią", a „Miłością", i stąd nie może z niego uciec. Był czymś, czego Kaz nigdy nie potrafił i nie zdołał rozgryźć. Zupełnie, jak gdyby jego serce zostało rozdarte na dwie, bardzo odbiegające od siebie połówki, jedną pełną spokoju i czułości oraz drugą, wypełnioną czystą nienawiścią i pogardą; jak gdyby malutka, zdolna do uratowania, cząstka jego duszy sklepiała się za każdym razem, gdy wpatrywał się w miodowo-brązowe zachody słońca. A robił to często. Za dnia, w Klubie Wron, kiedy doglądał odwiedzających go gości i wieczorami, we własnym gabinecie, kiedy owe zachody słońca karmiły nadlatujące z Wyspy Kostuchy wrony.
Chciał, aby te miodowo-brązowe zachody słońca uleczyły jego lęki i słabości. Pragnął, aby pożądały go za dnia, nocą i w każdym, innym momencie ich wspólnego i długiego życia, nawet jeśli nie było im ono pisane.
Jego miodowo-brązowe zachody słońca nosiły niebywale piękne imię. Były ambitne, pełne miłości do siebie samej, innych i Boga. Miały lśniące, długie włosy zaplecione w sięgający do pasa warkocz i nieskazitelnie czystą cerę, która miękkością (zapewne) mogła zostać porównana do jedwabiu. Były dla niego czymś więcej niż wyłącznie pragnieniem. Chciał je chronić. Chciał oddać za nie życie i gdyby zaszła taka konieczność, zdolny byłby wbić sobie nóż prosto w połamane serce, aby tylko były stuprocentowo bezpieczne.
Lecz pewnej nocy, kiedy tak wpatrywał się w nie z czystą kartą myśli w głowie, bez ogródek powiedziały, że odchodzą. I choć bardzo pragnął zatrzymać je przy sobie, wziąć w ramiona, dać uleczyć im najgłębsze rany, nie mógł im tego zrobić, ani tym bardziej prosić je o tak wielki, niemal heroiczny czyn.
Z grobową miną patrzył więc jak odchodzą. Obserwował, jak cieszą się na samą myśl o wolności i spełnianiu najskrytszych marzeń pośród zdradzieckiego oceanu i zamiast cieszyć się razem z nimi, na kolanach błagał owy okręt, aby wróciły i zostały z nim na choćby kilka chwil dłużej. Ale on nie słuchał. Zamykał przed nim drzwi, aż wreszcie na dobre wyrzucił go z wygodnej, pełnej rodzinnego ciepła szalupy, wyrywając z niego ostatnie resztki człowieczeństwa i czułości.
Żegnał się z Inej i niczym tresowany piesek, wracał do Żądzy Zemsty, zupełnie, jakby była jego słodką kochanką.
CZYTASZ
OKRĘTY ( kaz brekker x inej ghafa ) ONE SHOT .
FanficMorze uczyć bywa pełne niespodziewanych zwrotów. Jednego dnia śpisz w szalupie okrętu "Nienawiści", a następnego, znajdujesz się na statku "Miłości". ( kaz brekker x inej ghafa fan fiction )