Rozdział 3

639 66 5
                                    

Dzisiaj mija dokładnie miesiąc od kiedy ostatni raz widziałem Louisa. Próbował się ze mną kontaktować. Przychodził, ale nie otwierałem mu... Czekał pod moim domem, aż w końcu do niego wyjdę, ale ja nie wyszedłem... Pisał, że chciałby porozmawiać, ale ja nie odpisywałem. Pisał, że przeprasza, a ja za każdym razem zastanawiałem się za co. On nic nie zrobił, nie był niczemu winien. Nie przychodził już do muzyka. Po tygodniu stałem się dla niego nieosiągalny, o on zrezygnował. Zapomniał o mnie. Przez jakiś czas uspokajała mnie myśl, że ja także o nim zapomnę, ale nie potrafiłem tego zrobić. Uświadamiałem to sobie każdego dnia coraz bardziej. Chciałem do niego napisać tak wiele razy, ale nie wiedziałem co chcę mu powiedzieć. Musiałem se wszystko poukładać. Nie potrafiłem przyznać się przed samym sobą, że pomimo iż krótko się znaliśmy przywykłem do niego, polubiłem go, a teraz mi go brakowało. Brakowało mi magicznego uśmiechu, przenikających mnie oczu, zaglądających prosto w moją duszę. Po prostu brakowało mi Louisa i bardzo chciałem, żeby wrócił. Czy mogłem cos z tym zrobić ? Nie jestem tego do końca pewien. To trudne... Trudno jest czekać na coś co może już nigdy nie nastąpić. Ale jeszcze trudniej mi zrezygnować, bo to wszystko czego teraz pragnę. Pragnę, aby znalazł się obok mnie i spojrzał mi w oczy powodując, że bym się zaczerwienił. Na samą myśl, że odtrąciłem go od siebie przez ten cholerny strach, który niezwłocznie towarzyszy mi każdego dnia. To ja zawiniłem, to przeze mnie go tu nie ma. Brzydziłem się sobą. Byłem zwykłą dziwką. Podwinąłem delikatnie rękaw swojej bluzy. Przejechałem wierzchem dłoni po starych bliznach, które jeszcze nie do końca się zagoiły po czym ponownie chwyciłem za żyletkę i przejechałem ostrą końcówką po kilkudniowej ranie. Syknąłem cicho z bólu przymknąłem delikatnie powieki pozwalając trwać bólowi jak najdłużej. Nagle drzwi do mojego pokoju uderzyły z hukiem o ścianę, a w progu stanął ojciec. Stał i po prostu patrzył jak po ręku spływa mi stróżka krwi zatrzymując się na końcówkach moich palców, następnie roztrzaskując się o podłogę. Spuściłem wzrok w dół czując jak wyczerpanie daje mi o sobie znać. Łzy już moczyły moje policzki. Przygotowywałem się na to co zaraz może się wydarzyć. Podszedł do mnie i złapał mnie za krwawiący nadgarstek w wyniku czego krzyknąłem. Zaciągnął mnie do korytarza i pchnął na podłogę. Zaczął ściągać ze mnie koszulkę i rozpinać spodnie. Spojrzałem w jego oczy i dostrzegłem ciemność, gniew, porządnie. W niczym nie przypominały tęczówek Louisa.

-Zostaw mnie.-szepnąłem prawie bezgłośnie spuszczając głowę w dół.

-Co mówisz ? -zapytał z ironią w głosie.

-Zostaw. -westchnąłem czując jak wykańcza mnie moja bezsilność.

Jego duża dłoń powędrowała na mój podbródek zmuszając, abym na niego spojrzał.

-Zrobisz to na co mam ochotę, albo wypierdalaj z tego domu. -wycedził każde słowo.

Podniosłem się i chwyciłem za swoją koszulkę, która zaraz została mi wyrwana.

-Albo wychodzisz tak, albo zostajesz. -zaśmiał się.

Spojrzałem w lustro. Stałem tam pół nagi dokładnie analizując każdy kawałek swojego odsłoniętego ciała. Żebro były tak doskonale widoczne przez moją skórę, jakby zaraz miały ją przebić. Poranione biodra, brzuch i siniaki na ramionach były przerażające. Liczył, że tu z nim zostanę. Liczył, że nie wyjdę tak na mróz. Wiedział, że jak przekroczę próg tego domu to czeka mnie hipotermia. Wiedział, że jeśli tam na zewnątrz nie znajdę jakiegoś ciepłego miejsca to dopadnie mnie śmierć. Ja też to wiedziałem, ale mimo wszystko zostając z nim umierałbym tak jak umieram na nowo każdego dnia pozwalając mu robić ze mną co tylko chciał. Starałem się wyjść pewnym krokiem, aby nie zauważył, że sie waham. Gdy moje stopy stanęły na zamarznięty chodniku poczułem ogromny chłód, który powoli ogarniał całe moje ciało. Przemierzałem zaśnieżone ulice czując na sobie spojrzenia innych ludzi, jednak nikt nie podszedł, żeby mi pomóc. Jedni patrzyli przelotnie udając, że nic nie widzą, a inni przyglądali mi się dokładnie zatrzymując wzrok na moich ranach. Uczucie zmarznięcia zastąpiło zażenowanie. Spuściłem głowę w dół starając się wymyśleć dokąd pójść. Pomyślałem tylko o jednym miejscu. Wszedłem w las kierując się do starego budynku. Miałem nadzieję, że zastane tam Louisa, że on mi pomoże. Z każdym krokiem szedłem coraz wolniej. Nie miałem już siły. Starałem się poruszyć palcami u rąk, ale przestałem je czuć. I nagle zapomniałem o zimnie. Wszystko przestało mieć znaczenie, a jedyne czego chciałem to dotrzeć do celu i zobaczyć ten uśmiech. Wyczerpany pchnąłem metalowe drzwi, które nie otworzyły sie tak łatwo. Musiałem włożyć w to więcej energii. Po kilkunastu nieudanych próbach w końcu wszedłem do środka. Nie potrafiłem stwierdzić czy jest tu cieplej. Mozolnym krokiem udałem się na górę do pomieszczenia, w którym ostatni raz widziałem chłopaka, ale nie było go tam. Stawiałem malutkie kroczki przed siebie. Chciałem go znaleźć, znaleźć i przeprosić. Miałem głupią nadzieję, że będzie gdzieś w tym ogromnym gmachu, że może zrozumie, że się cholernie pogubiłem. W pewnym momencie nogi odmówiły mi całkowitego posłuszeństwa i upadłe tam gdzie stałem. Podczołgałem się do ściany zwijając się w kłębek. Chciałem utrzymać jak najwięcej ciepła, ale wyraźnie mi go brakowało. Nie potrafiłem wykonać już żadnego ruchu, a oddychanie sprawiało mi coraz więcej problemu. Oddech stał się ciężki i płytki, a organizm domagał się coraz więcej tlenu. Wdechy i wydechy były coraz krótsze, a powieki z minuty na minutę robiły się cięższe. Zastanawiałem się czy tak właśnie umrę. Powoli docierało do mnie, że tak byłoby dla mnie lepiej, po prostu zasnąć. Od tak długie czasu tego chciałem, chciałem się już nigdy nie obudzić. Życie pokazało mi jak bardzo cierpiałem, jak bardzo chciałem wytrwać do końca pomimo, że tak bardzo walczyłem. W jednym ułamku sekundy odtworzyłem całe swoje życie, chwila po chwili. Zobaczyłem uśmiech mamy oraz jej pogrzeb, ojca, który sprawia mi ból, pierwsze rany na nadgarstkach, pierwszą próbę samobójczą aż do momentu, w którym spotkałem Louisa.

-Przepraszam, ale zamykamy. Zapraszam jutro.-odparłem nie spuszczając wzroku z płaszcza.

-Tylko 5 minut, proszę.

Jego melodyjny głos zmusił mnie do spojrzenia na niego. Moim oczom ukazał się wysoki, dobrze zbudowany chłopak. Jego włosy były w nieładzie, a karmelowa grzywka wpadała mu do niewiarygodnie morskich tęczówek.",

„-Jestem Louis. -odezwał się.

-Harry."

Nie potrafiłem sobie przypomnieć czy tak bardzo nienawidziłem świata w momencie, kiedy wszedł do mojego życia, kiedy swoim uśmiechem sprawiał, że czułem ciepło i szczęście. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać co ten chłopak miał w sobie takiego, że zapadł mi w pamięć, że pomimo iż nie znałem go długo to tęskniłem za nim. Chciałem z nim porozmawiać. Chciałem, żeby był przy mnie. Tępo wpatrywałem się przed siebie starając się nie zamykać powiek, ale robiło sie coraz ciemniej i ciemniej. Zobaczyłem go... Louisa...klękał przede mną. Usta nie były uśmiechnięte, wyrażały przerażenie, a oczy były przenikliwie ciemne. Mówił do mnie, ale nie potrafiłem zrozumieć ani słowa. Zdjął swoją kurtkę i ubrał ją na moje posiniałe ciało po czym mocno przyciągnął mnie do swojej klatki piersiowej zamykając w żelazny, uścisku. Mimo to nic nie czułem, ani jego dotyku, ani odrobiny ciepła. Był tak bardzo niewyraźny, że prawie nierealny. Poddałem się zmęczeniu, które czułem w całym swoim ciele. Zasnąłem nie wiedząc czy chłopak o karmelowych włosach był tam na prawdę czy widziałem tylko to co chciałem zobaczyć...

__________

Myślę, że to jeden z tych smutniejszych rozdziałów, w którym Harry uświadamia sobie, że jednak potrzebuje kogoś takiego jak Louis. A co wy sądzicie ? :(

Szansa upadłego aniołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz