Początek cz. XXVII
Zapachy mieszały się ze sobą, te cięższe splatały niczym wielobarwne warkocze, lżejsze falowały w nocnym wietrze jak długie, cienkie wstążki. Jim objął przedramieniem gruby konar dębu, zawisł na nim całym ciężarem ciała i rozluźnił zdrętwiałe szpony. Tu, dobre dwadzieścia metrów nad ziemią, mógł z łatwością łowić całą gamę woni: kwaśnego fetoru odpadków, swądu przypalonego jedzenia, oleistego smrodu paliwa i delikatnego, maskowanego przez ubranie, odoru ludzkiego potu. Cała baza Wolności była niczym karuzela w lunaparku, z tą jednak różnicą, że zamiast wirujących, wielobarwnych świateł, wysyłała w przestrzeń kalejdoskop zapachów.
Prawiesnork westchnął, wciągnął mocno powietrze przez przytknięte do twarzy palce, trwał tak kilka sekund, ale zaraz warknął ze złością i odwrócił się do ludzkiej siedziby plecami.
– Dump moterfuckers – zaklął cicho i sięgnął lewą dłonią za kark.
W miejscu, gdzie grubą skórę rozerwała kula, tkanki już się zabliźniały. Odrętwiałe, sztywne z bólu mięśnie powolutku odzyskiwały swoją zwykłą, czy raczej – niezwykłą sprawność.
Jim podciągnął się na konar, oparł o pień i na próbę zrobił kilka wymachów ramionami. Postrzelony bark nadal rwał i szarpał bólem przy każdym gwałtowniejszym ruchu, ale z minuty na minutę było coraz lepiej. Mutant nie zamierzał tracić więcej czasu. Wybił się z podkurczonych nóg, wyciągnął w powietrzu jak struna, wyrzucił w przód ramiona i... w mgnieniu oka wylądował w rozłożystej koronie cisa niecałe trzydzieści metrów dalej. Odbił się od pnia, nie przystając nawet na sekundę od razu pomknął w kierunku gęstwiny, byle dalej od ludzkiej siedziby. Coś gnało go w dzicz. Jakiś głęboko ukryty głos rozkazywał mu pędzić, zaszyć się, ukryć przed wzrokiem ludzi. Myśl kołatały głowie, wirowały i zderzały ze sobą, gdy biegł na czworakach po wilgotnej ziemi, gdy skakał wysoko w górę, czepiając się chropowatej kory sosen i świerków, przemykał między anomaliami, nieomal ocierając o strefy rażenia grawikoncentratów, o wirujące w powietrzu karuzele...
– Nie! For fuck sake! Nie! – wrzasnął, gdy wreszcie zrozumiał, co się z nim dzieje.
Z całych wczepił się w gałęzie grabu rosnącego na samym skraju niedużej polanki. Z trudem łapał oddech. Skronie pulsowały tętnem rozszalałego serca. Ile mógł przebiec? Nie pamiętał. Przez te kilka, może kilkanaście minut gnał na złamanie karku. Nawet nie potrafił stwierdzić w jakim kierunku.
W dole, między połamanymi przez ostatnią emisję krzewami, ciągnęła się wąska, asfaltowa dróżka. Nawierzchnia zwietrzała przez lata, w połamanym bitumie ziały wyrwy i pęknięcia, z których wyrastały kępy brunatnej trawy.
Prawiesnork zlazł z drzewa i nieporadnie, na czworakach podszedł do przekrzywionej, zardzewiałej tablicy rozstawionej na metalowym dwójnogu tuż przy skraju drogi.
– Prypiat twenty five kilometer – odczytał szeptem.
Uniósł głowę i spojrzał w dal, ponad czarnymi jak smoła koronami drzew. Na północnym horyzoncie jaśniała pomarańczowo-fioletowa zorza. Ślad radiacyjny Sarkofagu Energobloku nr 4.
...
Mysza nachyliła się nad niedużą, składaną wojskową kuchenką do podgrzewania racji żywnościowych. Wprawnym ruchem ujęła w dłoń pękaty zbiorniczek z paliwem, będący jednocześnie podstawą palnika, skrzesała iskrę, zapaliła płomyczek, i zaraz nakryła całość otwartą puszką tuszonki.
– No, nie ma to jak przekąska o północy – uśmiechnęła się sama do siebie. Dopiero po chwili spojrzała na Denta wyczekująco.
Chłopak przez moment nie załapał o co chodzi. Patrzył jak ciele na malowane wrota, dopóki wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się na bardziej dosadny.
– Aaa, tak! Jasne – wydukał z zakłopotaniem i poderwał się z miejsca.
Całkiem zgrabnie, w jednym susie, dopadł do plecaka. Nawet długo nie szukał, niemal od razu wyłuskał z niego opakowany w folię bochenek chleba i dwie puszki energetyka. Ale gdy wracał, oczywiście musiał zaplątać się w niewidoczną w mroku pas nośny od opartego obok karabinu, i ebnął na pysk, jak górnik po wypłacie, ekspediując cały prowiant w powietrze.
Mysza zgrabnie złapała w locie puszkę napoju, pozwoliła by bochenek wylądował bezpiecznie na jej plecaku, ale druga puszka trzasnęła o dach i, w bryzgu piany, odskoczyła w bok. Dent naturalnie rzucił się za nią szczupakiem i zaraz zameldował:
– Mam! Złapałem. Nawet trochę jeszcze zostało – dodał z dumą.
Mysza wzruszyła ramionami, wyjęła z pochwy przy pasie szeroki nóż i zaczęła kroić chleb na grube pajdy.
– Mam sprawę do X-100 – wymruczała nie podnosząc wzroku. – Szukam ich od roku.
Dent przysiadł cichutko po drugiej stronie palnika. Przykryty puszką płomyk dawał odrobinę ciepłego, drgającego pomarańczowego światła. Twarz dziewczyny skąpana w tym blasku nabrała delikatnego, ale niepozbawionego wyrazistości wdzięku. Iskierki grały w orzechowych oczach o długich, lekko podkręconych rzęsach. Brwi, wygięte niczym mongolski łuk, nadawały obliczu dziewczyny tego wiecznie zachmurzonego wyrazu uroczego rozdrażnienia. Chłopak prześlizgnął się spojrzeniem po brązowych, krótko obciętych włosach, który jeden, nieco dłuższy kosmyk opadał łagodnie na czoło stalkerki. Przebiegł po łagodnie zarysowanym łuku obojczyka i ramienia, widocznym między rozchylonymi połami wojskowej mabuty. Z pewnym zawstydzeniem skierował wzrok nieco niżej, na...
– To co? – zapytała Mysza niespodziewanie. – Ja ci pokażę moje, a ty mnie swoje?
– C-co? CO? – wychrypiał Dent, nieomal dławiąc się własną śliną. – Co pokażę?
– No, dane o X-100. Wymienimy się informacjami, nie? – zapytała, marszcząc przy tym brwi jeszcze bardziej. Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, a potem dodała: – A tobie, Laszku, co chodziło po głowie?
Koniec cz. XXVII
CZYTASZ
S.T.A.L.K.E.R. Ballada o prawiesnorku tom 1 [ZAKOŃCZONE]
Science FictionOkładkę wykonała @Sutsui #sławędajgrafikowi Jako fan serii S.T.AL.K.E.R, zarówno w wersji papierowej jak i tej interaktywnej, nie mogłem sobie odmówić napisania kilku rozdziałów inspirowanych tym uniwersum. Zainteresowanym polecam serię "Fabryczna...