Część XXX Zimni jak trupy

18 1 12
                                    

Początek cz. XXX

Do korytarza prowadzącego na klatkę schodową wpadli razem. Dent biegł ile sił w nogach, ale zanim dopadł do metalowej poręczy schodów Cze już przeskakiwał pierwsze stopnie i piął się w górę. Chłopak zacisnął zęby i zagęścił ruchy. Na niewiele się to zdało, bo zielona bluza komendanta mignęła tylko w snopie światła nagiej żarówki zawieszonej na półpiętrze i zniknęła za załomem ściany.

Młody dysząc jak miech kowalski dotarł wreszcie na szczyt schodów i puścił się biegiem długim korytarzem prowadzącym przez całą oś budynku. Wpadł na antresolę wewnętrznego hallu biurowca i, roztrącając zbierających się tu niemrawo Wolnościowców, popędził w dół, po szerokich stopniach, w kierunku głównego wejścia do kompleksu.

Komendant odsadził go niemożebnie. Zanim chłopak wyleciał na zewnątrz, stary już wspinał się na drabinkę wieży strażniczej przy bramie. Dent zacisnął wargi i przyspieszył. Udało mu się dopaść metalowych stopni tylko kilka sekund po dowódcy.

O ja pitolę – przemknęło mu przez myśl. Dziadek ma chyba płuca z tytanu i reaktor w tyłku.

Pozwolił sobie na odrobinę luksusu i złapał trzy głębokie oddechy. Dopiero wtedy był gotów na wspinaczkę na wyniesiony ponad dziesięć metrów nad ziemię podest strażnicy.

Cze kucał przy stanowisku strzeleckim ciężkiego PKMa. Łokcie oparł o worki z piaskiem osłaniające przedpiersie karabinu, do oczu oburącz przyciskał termowizyjną lornetę, którą lustrował przedpole. Obok niego warowali obaj wartownicy. Gdy Dent wreszcie wspiął się na podest z uznaniem stwierdził, że błyskawicznie zmienili swoje podejście do obowiązków służbowych. Luz, beztroska i szeroko pojęty tumiwisizm przerodziły się w pełną profesjonalizmu determinację. Obaj Wolnościowcy byli w kompletnym oporządzaniu bojowym, i z bronią gotową do strzału, trzymali swoje sektory. Wystarczyło, że młody tylko wystawił głowę nad poziom platformy, a w oczy zajrzała mu lufa AKMa. Przyjazny głos zapytał z troską:

– A ty szto zdies? Won odsiuda!

Na głos wartownika Cze oderwał się od szkieł lornetki i obejrzał przez ramię.

– Uspokojsia, on so mnoj – mruknął i położył rękę na ramieniu Wolnościowca.

Strażnik posłusznie opuścił broń i wrócił do obserwacji przedpola.

Chodź, chłopcze powiedział komendant po angielsku i zapraszającym gestem pokazał na miejsce obok siebie.

Dent wgramolił się na podest i biorąc przykład ze starszych skulił za workami z piaskiem. Cze wskazał palcem na drogę od strony wioski, tę samą którą wczoraj chłopak ze Zwierzem przybyli do bazy. Poranna mgła snuła się nisko rwanymi płatami ponad wysoką trawą porastającą przydrożne łąki. Między nielicznymi krzewami i rachitycznymi drzewkami rosnącymi pomiędzy na wpół zawalonymi chałupami widać było niewyraźne sylwetki. Obcy kołysali się idąc nierównym krokiem, zbijali w grupki, po czterech, pięciu, to znowu rozpraszali szeroko. Zdawało się jednak, że z wolna kierują się w okolice bazy. Komendant podał Dentowi lornetkę i pokazał na nich głową. Chłopak posłusznie przyłożył szkła do oczu i wyostrzył obraz. Przez chwilę próbował coś zobaczyć w obrazie falującym płynnie zmieniającymi się odcieniami zieleni, ale już po chwili mruknął:

Niewiele widzę. Pokręcił nastawą okularu. Termowizja chyba nie działa...

Cze odpowiedział od razu:

Działa, działa. Tylko tamci nie działają.

Chłopak zaskoczony odjął szkła od oczu i spojrzał na komendanta.

Są zimni powiedział stary. Zimni jak trupy.

Dent poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Wystarczyło jedno zdanie, a niezawodna pamięć usłużnie podsunęła wspomnienie wydarzeń w obozie naukowców.

Z-zombie...? wydusił na ściśniętym gardle.

Cze uśmiechnął się w zamyśleniu i pokiwał głową:

Tak, to tylko zombie. Nie martw się. To nic wielkiego. Poradzimy sobie. Odwrócił się do jednego z wartowników i wydał kilka krótkich rozkazów.

Młody wyłapał z kontekstu, że rozkazał wygasić wszystkie światła i zarządził ciszę na obiekcie. Ludzie mieli zostać w budynkach i nie wychylać się bez potrzeby. Komendant znowu wrócił do lustrowania przedpola przez lornetkę, a po chwili oznajmił:

– Nu da. Wygląda na to, że powinni przejść bokiem. Odjął szkła od oczu, siadł wygodnie, opierając się barkiem o worek i uśmiechnął do Denta. – Dobrze, że brama była jeszcze zamknięta po nocy. Teraz ważne, żeby ich nie zwabić. Jak to w Polszy mówią: „posiedzimy cicho, jak szczur pod miotłą"?

– Jak mysz – poprawił chłopak i zaraz się zmartwił, gdy pomyślał o dziewczynie.

Mysza została na dachu biurowca. Pewnie nic nie wiedziała o zagrożeniu. Dent już miał poprosić Cze, żeby pozwolił mu do niej wrócić i ostrzec, ale nie zdążył. Jeden z wachmanów nerwowym szeptem oznajmił:

Jeszcze odna grupa. – Wskazał wyciągniętym palcem w kierunku lasu na zachodzie. – Budiet sorok, możet bolsze.

Komendant od razu podniósł lornetkę do oczy i mruknął:

– Dziwne, ci też tu idą.

Dent ostrożnie wysunął głowę ponad osłonę i wyjrzał na przedpole. Z mgły wyłaniały się pokraczne sylwetki zombie. Postaci z kurczowo przyciśniętymi do tułowia ramionami, poruszające się rwanym, jakby konwulsyjnym krokiem, parły przez łąkę wprost na betonowe ogrodzenie bazy. Kolejne wyłaniały się spomiędzy ostatniej linii drzew. Chłopak ze zdziwieniem zauważył, że większość ma na sobie mundury lub wyposażenie taktyczne, a w dłoniach niezdarnie ściska broń palną.

Krótkofalówka strażników odezwała się nagłym warknięciem. To posterunek straży strzegącej lazaretu i tylnej bramy do kompleksu meldował o pojawieniu się trzeciej hordy idącej w kierunku bazy od ich strony. Cze usiadł, zagryzł wargi w zamyśleniu i przez chwilę nic nie mówił. Wachmani i chłopak wpatrywali się w niego z napięciem. W końcu komendant oznajmił :

Eto ne sowpadenije. To nie przypadek. Ktoś je tu sprowadził.

Eto nichego. Oni projdut bokom... – odparł nieśmiało jeden ze strażników, ale zaraz przerwał.

Wysoki gwizd rozciął wilgotne powietrze poranka. Zanim Wolnościowcy zdążyli wyjrzeć zza odsłony, gwałtowny huk eksplozji wstrząsnął główną bramą i wieżą strażniczą.

Wnimanije! Minomioty! – ryknął Cze i pociągnął chłopaków na podest platformy.

Drugi granat moździerzowy wbił się zaraz obok pierwszego. W powietrze wyleciały tregry i legary, kawałki blachy falistej, belek i kształtowników. Rój odłamków z gwizdem poszatkował umocnienia strażnic. Kolejne pociski zaczęły rwać się nieco dalej w głębi bazy. Dent z przerażeniem zauważył, że stabilna dotąd platforma wieżyczki zaczyna się niebezpiecznie przechylać. Zanim zdążył się na dobre przestraszyć, cała konstrukcja złożyła się w pół i poleciała na ziemię. Ostatnim co zdążył zobaczyć chłopak, zanim pochłonęła go chmura betonowego pyłu i kurzu, była wyłamana brama, przez którą do środka bazy wlewała się rzeka zombie.

Koniec cz. XXX i tomu 1                

🎉 Zakończyłeś czytanie S.T.A.L.K.E.R. Ballada o prawiesnorku tom 1 [ZAKOŃCZONE] 🎉
S.T.A.L.K.E.R. Ballada o prawiesnorku tom 1 [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz