Miękka, ciepła dłoń Bretta spoczywała bezwładnie w uścisku Lorelai. Palcami wolnej ręki Lorelai ostrożnie dotknęła miejsca, w którym jeszcze niedawno ziała żółtawa rana; kilka centymetrów pod splotem słonecznym. Ciało Bretta pulsowało; serce chłopaka pompowało rytmicznie krew, ale Lor nie miała czasu się nad tym zastanawiać.
Przesunęła uścisk na nadgarstek Bretta i w skupieniu czekała. Doktor Deaton ze zmarszczonym czołem wyjaśniał jej przez ostatnie piętnaście minut co ma robić. Nie wydawało się to specjalnie skomplikowane. Lorelai uznała, że to niemalże to samo, co miała zrobić z Derekiem. Dostać się do środka i uleczyć go.
Tyle tylko, że Deaton wyjaśnił jej wszystko ze szczegółami i nagle Lor pojęła, gdzie wtedy zrobili błąd. Nie mogła jednak w tej chwili myśleć o popełnionych wcześniej błędach. Odepchnęła od siebie wszystkie myśli mogące ją rozpraszać. Wyczuwała pod palcami siateczkę bardziej wystających żył i delikatne wgłębienia.
- Wilkołaki mogą zabierać ból – przypomniał jej Deaton opanowanym tonem, jakby to, co robił teraz, było jego codziennością. – Ale to Feniks może uleczać.
Lorelai kiwnęła głową na znak, że rozumie, ale nie mogła wydusić słowa. Kula strachu stanęła jej w gardle. A co jak coś pójdzie nie tak i Feniks spali nie tylko ją, ale też Talbota? Jak wytłumaczy to ojcu, Lorilee i trenerowi Devenford Prep?
Wszystko przypominało kompletną odwrotność tego, co już widziała w lofcie Dereka. Kiedy Scott zabierał jej ból, jego żyły zrobiły się czarne, jakby przepływała przez nie woda. Lorelai natomiast gapiła się na błyszczące ścieżki biegnące pod jej jasną, pergaminową skórą prosto z jej serca. Złoty blask dotarł do opuszków palców obu dłoni i Lor o mało nie krzyknęła z zachwytu.
Podobna siateczka rysowała się pod skórą Bretta, złota, błyszcząca, piękna. Jedna droga utworzyła się od nadgarstka wzdłuż jego ramienia. Druga przy zasklepiającej się ranie wypełniając ją płynnym złotem. Jeśli była zabójczym i złym stworzeniem, nie mogła przynajmniej uznać się za stworzenie brzydkie, bo jej magia była piękna; najpiękniejsza ze wszystkich.
Gabinet zabiegowy wypełnił ten sam hymn, pieśń dla życia i śmierci, dobra i zła, ognia i światła. Lorelai czuła jak Feniks uwalnia się z niej ponownie, ale coś podpowiadało jej, że tym razem nie zrobi jej krzywdy.
Brett rozbłysnął jak ludzka latarnia i wypełnił gabinet złotym blaskiem. Oboje błyszczeli w ten jedyny na świecie sposób, ale nadal leżał nieruchomo. Lorelai musiała zamknąć oczy; oślepiający plask jednak pomalował ich wnętrze na złotoczerwono.
- Lorelai, wystarczy – głos Deatona przebił się przez pieśń Feniksa jak strzał z gaśnicy.
Lorelai cofnęła moc. Przyszło jej to z zaskakującą łatwością. Puściła nadgarstek Bretta i zabrała z dłoń z miejsca, w którym po ranie nie został nawet ślad. Chciała się odsunąć, ale smukłe, miękkie palce zacisnęły się dookoła jej przegubu. Otworzyła oczy.
Brett na nią patrzył.
Nie była pewna czy to euforia spowodowała udanym panowaniem nad Feniksem czy radość z tego, że Brettowi nic nie jest ale pochyliła się i objęła Talbota za szyję jedną ręką.
- Nic ci nie jest – wyszeptała koło jego ucha.
Pachniał jak zawsze perfumami Maisona Martina Margieli, praniem, mydłem i tym czymś dzikim, pociągającym, uwodzącym. Brett objął ją delikatnie w pasie, jakby to ona przed chwilą była kompletnie nieprzytomna.
I Lorelai odniosła wrażenie, że przeskakuje pomiędzy nimi ta sama iskra, która przeskoczyła, kiedy podała mu rękę w restauracji tamtego wieczoru.
CZYTASZ
wolves of shadow and fire - brett talbot
Fantasy'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupełnie innym, niż jej się do tej pory wydawało. Kiedy zmuszona jest przeprowadzić się z New Haven do Beacon Hills,wpada w sam środek polowania...