Gęsta ciemność rozciągała się przed Lorelai. Nieprzenikniona czerń ukrywała nawet jej dłonie, a była pewna, że machała sobie nimi przed twarzą. Ciemności towarzyszył delikatny dźwięk przypominający szum fal. Lorelai lubiła ocean.
Kiedy mieszkała w New Haven często jeździła ze znajomymi na plażę. Gapili się na latarnię morską, wylegiwali się na piasku albo pili brzoskwiniowego sznapsa i rozmawiali głośno i długo o wszystkim.
Tym razem nie czuła jednak zapachu oceanu ani bryzy na twarzy. Mimo szumu fal, powietrze stało w miejscu a ona nie czuła pod bosymi stopami piasku. Spróbowała się rozejrzeć, ale z każdej strony otaczała ją ciemność. Szum fal wzmagał się. Już powinna cokolwiek poczuć.
Lorelai zrobiła krok do przodu, ale wydawało jej się, że idzie w powietrzu. Kolejny również nie znalazł oparcia. Jednak szła. Krok za krokiem, spodziewając się w końcu na coś wpaść. Coś jest nie tak, pomyślała. Szum fal się nasilił. Lorelai zacisnęła powieki i otworzyła je. Ciemność, czerń.
A potem, niczym koniec tunelu, wyłonił się żółtawy, migotliwy blask i szum fal zrobił się jeszcze głośniejszy. Szum otaczał ją ze wszystkich stron. Lorelai stanęła w miejscu. Musi poczekać. Wiedziała, że musi na coś poczekać. Zacisnęła pięści po bokach i odwróciła się tyłem do światła. Znów spojrzała na ciemność, ale jej twarz owionął ciepły oddech. Nie delikatna, morska bryza a ciepło. Przyjemne, domowe, znane.
Zamknęła oczy i rozchyliła usta. Na twarzy miała żar. Wszystko dookoła jej płonęło. Szum fal nie był szumem fal, a szumem ognia, otaczającym ją z każdej strony. Otworzyła oczy i patrząc w płomienie wychwytywała poszczególne twarze. Jej matka, jej byli faceci, jej ojciec, Lydia, Stiles, Scott, Malia... Brett. Jego twarz namalowana ogniem wydawała się być żywa, prawdziwa.
Lorelai chciała wrzasnąć. Chciała mu powiedzieć, żeby uciekał, bo spłonie, ale kiedy próbowała wydobyć z siebie jakiś dźwięk, zamiast niego jej słowa opuszczał ogień. Mrok uciekał przed ogniem i światłem. Lorelai chciała krzyczeć, wrzeszczeć i błagać by to się skończyło. Padła na kolana, ale te również nie zalazły oparcia. Dryfowała. Gapiłą się na swoje dłonie pokryte złotymi żyłami. Lorelai. Lorelai. Lorelai.
Z ulgą poderwała się w swojej sypialni skąpanej z szarym blasku poranka. Dopiero świtało. Była sobota, dzień egzaminów, z czego zdała sobie sprawę po krótkiej chwili. Jej pościel była wilgotna, twarz zaróżowiona i miała wrażenie, że ciało jej płonie. Nie płonęło. Upewniła się skopawszy kołdrę z łóżka nim je opuściła. Później posprząta. Potrzebowała prysznica. Chyba cuchnie spalenizną.
Cholerne koszmary nękały ją od tamtej nocy, kiedy spali z Brettem trzymając się za ręce. Znaczy, wtedy nic jej się nie śniło, ale następna noc spędzona w domu była okropna. Co chwilę śniły jej się jakieś głupoty; oblała egzaminy, nie dostała się do żadnego college'u, rozwaliła samochód. Wszystko było nie tak. Jednak dopiero dzisiaj koszmar był tak żywy i tak prawdziwy, że czuła żar na skórze.
Wyszorowała ciało aż stało się miękkie i zaróżowione. Z ulgą spłukiwała włosy, potem wmasowywała w nie szampon i odżywkę. Potrzebowała tego bardziej, niżby chciała. Wróciwszy do pokoju włączyła telewizor. Winston kupił go dla niej w zeszłym tygodniu i zamontował. Na losowym programie leciały akurat powtórki Przyjaciół. W tym odcinku Ross nosił skórzane spodnie. O tej porze nie mogła liczyć na nic bardziej sensownego w telewizji.
Włożyła swoją ulubioną wiosenną sukienkę w kolorze jasnoróżowym i trampki. Jeśli miała napisać ten egzamin, będzie potrzebowała maksymalnych pokładów skupienia. Złapała włosy dużą spinką z tyłu głowy, wypuściwszy jedynie kilka pasemek dookoła twarzy.
CZYTASZ
wolves of shadow and fire - brett talbot
Fantasy'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupełnie innym, niż jej się do tej pory wydawało. Kiedy zmuszona jest przeprowadzić się z New Haven do Beacon Hills,wpada w sam środek polowania...