Lorelai Montgomery wślizgnęła się z powrotem do sali lekcyjnej po tym jak pobrano jej krew. Potrzebowała swojego telefonu, musiała go zabrać i szybko biec do szatni sportowej, w której czekała reszta. Plastikowe pudełko z żółtymi kopertami opatrzonymi numerami stało na brzegu biurka nauczyciela. Zamknęła za sobą drzwi i wygrzebała z pudełka kopertę opatrzoną numerem czternaście.
- Powiedziałem już twojemu koledze, że to na nic – pojawił się bezszelestnie jak duch. Facet, który pilnował ich podczas niedokończonego egzaminu stał teraz za jej plecami i mogła poczuć jego stare, tanie perfumy.
Lorelai nie była w humorze na dyskusje. Musiała zadzwonić do Deatona i to szybko. Oczy Scotta błyszczały niczym dwie wielkie lampy alarmowe a Kira co jakiś czas kopała prądem wszystkich, których dotknęła. To go nie dotyczyło i miała zamiar go o tym poinformować.
- Odłączyli sieć telekomunikacyjną i Wi-Fi – głos miał niski i nieprzyjemny. Brzmiał jak ktoś, kto wymusza poważny ton, bo gnębili go w szkole.
Nic ją to nie obchodziło. Uśmiechnęła się zabójczo i zerknąwszy przez ramię, założyła kosmyk włosów za ucho.
- Mam tam gry relaksacyjne i stwierdzoną nerwicę, padaczkę oraz ADHD. Nie chce mnie pan mieć na sumieniu.
Nie wyglądał na przekonanego, ale po chwili jego rysy złagodniały i odpuścił. Lorelai wyciągnęła telefon z koperty na szkolnym korytarzu. Pocałujcie ją w dupę, wszystko działało. Miała z piętnaście nieodebranych połączeń od ojca i ze trzydzieści esemesów. Później na wszystko odpowie. Wcisnęła telefon do kieszeni i ruszyła do szatni lacrosse, tej samej, w której po raz pierwszy stanęła w płomieniach. Miała nadzieję, że nie stanie się to znowu. Pozostali tracili kontrolę nad mocami ale ona czuła się świetnie.
Zapukała cztery razy, tak jak się umówili i zamek w drzwiach skrzypnął. W środku Malia, Kira, Scott i Stalies stali w ciasnym kółku, chociaż każde z nich coraz mniej przypominało siebie. Stiles strasznie się pocił a Malia wysunęła pazury i nie mogła ich schować. Fantastycznie.
- Tobie naprawdę nic nie jest? – Lorelai w ostatniej chwili umknęła, nim Kira przypadkowo otarła się o nią ramieniem. – Wybacz.
- Nie potrzebujemy tutaj małego ogniska – Lorelai wybrała jedyny numer, któremu w tej sytuacji mogła zaufać.
Odsunęła się od reszty i czekała. Sygnał po czwartym odezwaniu się był irytujący, ale na to też nic nie mogła poradzić. Czekała. Piąty. Szósty. Siódmy.
- Halo, Lorelai? – opanowany głos Deatona odezwał się po drugiej stronie linii. – Czy to coś ważnego? Mam tutaj... sytuację kryzysową.
- Coś jest nie tak ze Scottem i resztą – Lorelai nerwowo okręcała jeden z guzików sukienki. Nagle zrobiło jej się potwornie gorąco.
- Czy Scott i Malia przechodzą niekontrolowane transformacje?
Pytanie ją zaskoczyło. Rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu Deatona spodziewając się, że zobaczy go za którymś rzędem szafek.
- A Kira razi prądem – powiedziała w końcu.
- Posłuchaj, chyba wiemy, co to jest i nie jest to nic dobrego – po odgłosach w tle poznała, że Deaton znajduje się gdzieś na zewnątrz. Chyba słyszała też karetkę. – To jakiś wirus, który wbił całe stado Satomi.
- Całe stado? – jęknęła Lorelai. Natychmiast przed jej oczami pojawił się martwy Brett gdzieś po środku nicości. Zadrżała.
- Znaczną jego część – poprawił się weterynarz. – Sęk w tym, że teraz jest zdziesiątkowane. Musisz mnie posłuchać – Lorelai obejrzała się na swoich przyjaciół. Czy już wiedziała, że umrą? Oni nawet się tego nie spodziewali.
CZYTASZ
wolves of shadow and fire - brett talbot
Fantasy'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupełnie innym, niż jej się do tej pory wydawało. Kiedy zmuszona jest przeprowadzić się z New Haven do Beacon Hills,wpada w sam środek polowania...