15. Obudzenie.

589 64 38
                                    

Harvey

Lubiłem ciszę. Trochę bardziej niż głosy, które wielbiłem. Fascynowała mnie, bo wtedy słyszałem szum krwi w głowie. To oznaczało, że nadal żyję i nie jestem w transie. Wiedziałem, że oddychałem, słysząc bicie serca i dźwięk wciąganego powietrza. Bardzo to lubiłem.

Jednak teraz moja cisza znikła.

Przymknąłem powieki. Miałem dość huczenia w głowie i swoich myśli. Zapragnąłem wyłączyć się. Niby mogłem, może i chciałem. Jednak i tak by się nie udało. Chyba nie miałem na to sił.

‒ Na pewno nie jesteś głodny?

Głos mamy należał do moich ulubionych. Miała taki melodyjny, spokojny ton. Rzadko krzyczała. Słowa wylatujące z jej ust były jak piórka.

W odpowiedzi pokręciłem głową, choć i tak dość nieudolnie. Nadal odczuwałem chłód, przez co głos mi drżał i łamał się w najmniej odpowiednich momentach. Był słaby. Wykańczający. Męczyło mnie to.

‒ A może usiądziemy przy kominku? Poczytam ci? ‒ Znów zapytała.

O tak, pomyślałem. Ledwo uniosłem powieki. Spotkałem zatroskany wzrok Jacqueline i pełną ciepłego wyrazu twarz. Była przepiękną kobietą o dobrym sercu. Czasami wręcz dawała je nieświadomie, co nie kończyło się dobrze. I jakoś naszła mnie myśl, że to moja wina.

Na domiar tego zalała mnie nienawiść. Ponownie chaos we mnie uderzył, czego nie znosiłem. Tak samo jak siebie. Bo byłem mniej wesoły, bo czułem pustkę, bo nie miałem żadnego celu. Wstrzymałem powietrze. Trudno było mi podjąć decyzję, żeby wstać z kanapy i iść te trzy metry dalej. To tak daleko. Co jeśli znów upadnę? Pokażę jak bardzo sobie nie radzę i jestem do niczego?

Wbiłem wzrok w stolik.

Nie słuchałem, co mówiła do mnie mama.

Nie potrafiłem skupić na niczym uwagi. Wszystko wydawało się takie zobojętniałe. Pozwoliłem opaść powiekom. Były dziwnie ciężkie. Owinąłem się mocniej szarym kocem i zostałem sam.

***

Bardzo nie lubiłem wieczorów. Noce już tak. Jednak wieczory były najgorsze. Wtedy przychodziła pora na leki. Miałem świadomość, że podobno mi pomagały. Ale ja nie chciałem ich brać. Po prostu byłem mniej wesoły niż inni.

Palce mi drżały, gdy trzymałem małą pastylkę. Czułem przerażający chłód. Jakby ktoś przykładał mi lód na kark. Ciarki nieprzyjemnie drażniły skórę. Zdawało się nawet, że krople potu spływały mi po czole.

‒ Powoli, kochanie ‒ mówiła mama. Tak! Jej głos przedzierał się przez mój. Być może zdecydowałem. Chciałbym by mi poczytała. ‒ Nie musisz się śpieszyć. Uda ci się.

A i tak nie mogłem.

To były tylko tabletki. Przełknięcie ich zajmowało chwilę, lecz czułem w sobie niechęć. Po co mi pomoc, skoro tylko mniej się uśmiecham? To nic takiego, że rzadko się śmieję, bo nie znam uczucia jak to jest być szczęśliwym. Chciałem się zdenerwować, ale i to mi nie wychodziło.

Zaczęły piec mnie oczy, po czym pole widzenia stało się niewyraźne. Pociągałem nosem, próbując złapać oddech, bo nawet uchylenie ust wydawało się odległe. Dygotałem. I znów.

Świat wirował, powietrze stało się obce. Czułem jakbym miał sztylet w klatce piersiowej i dłoń, która uniemożliwiała mi oddychanie. Serce mi łomotało. Głowa pękała z bólu, jak i przez myśli. Kpiły ze mnie, bo się bałem. Lękałem się pomocy. Zasłużyłem na to.

Burn It All Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz