Prolog

9 1 0
                                    

Przychodzę do was z nową książką! Tym razem jest to trylogia LDA! Życzę miłego czytania!
PS. IG: wic.book

13-14 września 1712
Kolejny dzień. Szybkim krokiem zszedłem do kuchni na śniadanie. Chciałem, bardzo mocno chciałem ujrzeć zastawiony stół. Lubiłem ten widok. Zacisnąłem powieki idąc zdany na intuicję aby po ich otwarciu ujrzeć stół. Taka była prawda. Stół stał, ale pusty. Obrus powiewał za oknem na sznurze między dwiema wierzbami. Westchnąłem szukając chleba w szafce nad piecem. Niestety moje poszukiwania okazały się tylko stratą czasu.
-Trzeba było rano wstać!- krzyknął ojciec tuż za mną.
Wąsaty mężczyzna z włosami przypominającymi grubością pajęczą nić z niezadowoleniem dawał mi znak, że popełniam błąd.
-Jak będziesz tak późno wstawał to nic z ciebie nie będzie. Dziś zajmiesz się świniami.
-Tak, ale co ja będę jeść? Dziś jest święto księżyca i dopiero wieczorem będzie można coś zjeść.
-Wiem, ale ty nie idziesz na święto księżyca. Nie chcę się pokazywać z dzieckiem nie mającym w sobie punktualności.
Spuściłem wzrok na podłogę. Wiedziałem, że głód będzie dziś nieunikniony. Ojciec odszedł zostawiając mnie jakbym był dorosły. Miałem ledwie skończone dwanaście lat. Ubrałem na siebie poszarpane ubrania. W oborze odór mdlił mnie. Nie lubiłem zapachu dawno nie wyrzucanych odchodów. Ojciec tylko czekał aż to wyrzucę i będzie mógł mnie poprawiać. Lubił mi dogryzać. Ugotowane obierki od ziemniaków z skórką od marchewki dawane świnią stały w rogu obory. Nie byłem zbudowany jak tata. Niekoniecznie dawałem sobie radę z każdą trudnością. Wysypałem do koryta obierki i usiadłem na barierce. Metal cicho zaskrzypiał pod ciężarem mojego ciała. Świnie ochoczo zajadały się potrawką, którą do końca życia będą widziały codziennie. Delikatnie pogłaskałem jedną z nich. Byłem tylko człowiekiem, ale czasem wydawało mi się, że również i świnią. Oddychałem jak one, miałem uczucia jak one. Ssące uczucie głodu sprawiało, że nie mogłem przestać o nim myśleć. Złapałem w garść trochę mieszanki świń i zacząłem jeść. To było silniejsze niż ludzkie zmysły. Szybko napełniłem żołądek. Wyprowadziłem świnie na coś w rodzaju ogrodu. Był on tylko i wyłącznie dla nich. Ojciec po skończonej robocie zaczął przebierać się w najpiękniejsze ciuchy na święto księżyca. Chciałem tam iść. Musiałem tam być! Zawsze lubiłem zawody organizowane w świetle naturalnego ziemskiego satelity. Wpatrzony w ojca stojącego obok samochodu nie myślałem o niczym innym jak o swoim pobycie tutaj.
-Dlaczego tu siedzisz?- zapytała dziewięciolatka stojąca za mną.
Moja najmłodsza siostra- Betty. Piękne blond loczki i błękitna sukienka uszyta przez mamę. Uwielbiałem jej głos i spokój. Podobno rodzeństwa nie powinno się kochać, ale ja swoje kochałem. Wiedziałem, że mam tylko ich. Gdy mama z tatą odejdą, a czasem chciałbym aby tak się stało, to mam tylko ich. Piątka najbliższych mi osób. Gen z genów. Uśmiechnąłem się pod nosem przecierając brudną dłonią twarz.
-Muszę pilnować świnek. Baw się dobrze. Leć do mamy, bo pewnie czeka.
-Ale ja chcę z tobą iść!- tupnęła lewą baleriną.
-Obiecuję, że pójdę na następne święto księżyca.
-Na ostatnim też cię nie było, ale dobrze.
Dziewczynka odeszła. Miała rację. Rok temu też ojciec się zdenerwował, że zgubiłem jedną kurę i mnie zbił. Tatę często ponosiły emocje. Udawałem, że to rozumiem. Dlaczego akurat ja? Powinniśmy obrywać po równo, ale zawsze starałem się brać to na siebie. Byłem drugim najstarszych synem w rodzinie. Miałem jeszcze trzy siostry i musiałem zapewnić im bezpieczeństwo. Betty rzadko kiedy została uderzona. Chciałem aby choć ona miała dobre dzieciństwo. Miałem dwanaście lat, ale czułem się dorosły. Byłem dorosłym zamkniętym szczelnie w ciele chyrlawego dwunastolatka. Usłyszałem tylko samochód. Znałem głos silnika na pamięć. Szybko zamknąłem świnie i pobiegłem do domu. Umyłem się przypatrując siniaką na moich plecach. Każdy z ich kształtował mnie. Ubrałem na siebie swoją kościelną koszulę. Lubiłem jej miękkość. Spodnie przydziałem zwyczajne. Chciałem mieć własne święto księżyca. Jedzenie, picie i zabawa do rana. Magia dawała mi w większości tylko podstawowe rzeczy. Nie potrafiłem się teleportować. Szybko wyciągnęłam stary rower i w ciemności jechałem przed siebie. Księżyc w pełni dodawał mi poczucia obecności. On był świadkiem tej drogi, on był świadkiem siników na moich plecach. Do przebycia miałem pięć kilometrów. Coraz szybciej starłem się pedałować. Moje ciało nie było przystosowane do wysokiego roweru. Gdy tylko usłyszałem głośną muzykę to zeskoczyłem z roweru. Rzuciłem go w krzki aby nikt go nie zobaczył. Musiałem działać szybko i niezauważalne. O tej godzinie miałem pewność, że ojciec będzie pijany. Światło w oddali było moim celem. Gdy tylko zobaczyłem ogromne ognisko kąciki moich ust powędrowały w górę. Zapach pieczonego nad ogniem sarniny wypełniał powietrze. Usiadłem na drewnianej mało stabilniej ławce z miską zupy. Obok siedziała młoda kobieta z dzieckiem na rękach. Przyciskała swoją kopie do piersi. Była tak przepiękna i wręcz idealna. Znałem ją z opowieści. Miała na imię Elizabeth. Z tego co wiem była buntowniczką, ale miała męża.
-Ta choroba zaczyna wymykać się spod kontroli. Powinniśmy wybić każdego kto może zagrażać bezpieczeństwu naszej wsi albo co gorsza światu.- stwierdził mężczyzna w garniturze.
Pocierał dłonią wąs stukając o okulary. Od ponad roku krążą plotki o dziwnej przypadłości. O ludziach zmieniających się w duże wilki z własnej woli i pijących krew dziewic. Śmieszne historie bez dowodów. Zaśmiałem się pod nosem biorąc łyk grochówki. Wzrok ludzi spadł na mnie w tym samej Elizabeth. Jej piękne błękitne oczy zderzyły się z moją duszą. Chciałem z nią mówić.
-Nie śmiej się młody. Niestety to prawda, starczy maksymalnie dziesięć lat i będziemy zmuszeni do wybicia ich.
-Nie strasz go, Alfredzie.
-Spojnie moja droga. Muszę cię opuścić i wrócić do domu. Spotkamy się za tydzień na obiedzie u sołtysa.
-Dobrze, miło było z panem mówić.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł zostawiając nas samych. Jej kobieca talia z brązowych gorsetem przypominała kobiety z obrazów. Była idealna, przypomniała człowieka. Uśmiechnęła się do mnie i wsadziła dziecko do białego wózka.
-Oni istnieją, ale jak coś to będzie to nasza tajemnica. Widzisz jak moja córka śpi?
-Tak, ale to brednie. Niech pani nie mówi głupot.
-Po pierwsze nie jestem pani. Jak będziemy sami to mów mi po imieniu. Po drugie istnieją, bo ja i moja córka mamy ten gen.
-Naprawdę? A o co w tym wszystkim chodzi?- spytałem dotykając dłonią deski.
-Nie czujesz głodu, męczysz się mniej, jesteś wiecznie młody i zdrowy. Umierasz tylko od poważnych rzeczy. Upijasz się wolniej, nie zachodzisz w ciążę. Na dodatek jesteś silniejszy.
Wymieniła to co chciałem. Jakbym miał to wszystko to byłbym kimś.
-Fajne to! Też bym tak chciał!
-Jak będziesz starszy to mogę ci pomóc abyś też nie był głodny. Sądzisz, że ja tego nie widzę? Jadłeś tą zupę jakbyś nigdy nie widział jedzenia. Muszę iść, do zobaczenia!
-Do zobaczenia! Jesteś super!
Chciałem być taki jak ona. Chciałem być kimś, a nie tylko popychadłem ojca. Biorąc głęboki oddech upiłem trochę wódki z szklanej butelki. Przez picie czułem się choć trochę dorosły. Czasem zabierałem ojcu z piwnicy wino, ale to nie to samo co krystaliczny oraz wysokoprocentowy trunek.

Zapraszam do następnej części!
Dziękuję za przeczytanie!

LiamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz