4. Dziecko genu

2 1 0
                                    

8 styczeń 1724
.
Nie tylko powalano na ziemię, bito i wyzywano odmieńców podczas maskary, którą sprowadziłem. Dochodziło do gwałtów. Większość kobiet poroniła w pierwszym miesiącu. Najdłużej wytrzymała świeża przemieniona. Niestety zmarła, a jej zwłoki wraz z trzymiesięcznym dzieckiem zjedzono. Córka Elizabeth jako jedyna donosiła ciążę. Raz w tygodniu przynosiłem jedzenie, czekałem tylko jak dziewczyna urodzi. Znaczna większość majątków odmieńców przypadła mojej skromnej osobie. Starłem się nie afiszować. Sporą część zainwestowałem w alkohol i panie lekkich obyczajów. Byłem królem życia mieszkającym u rodziców. Tata jak zawsze chciał mnie utemperować. Raz na jakiś czas zdarzało mu się podnieść dłoń lub widły na mnie. Słownie obrywałem codziennie. Asgar aby się chronić przed zareanżowanym małżeństwem wmawiał matce, że zostanie zakonnikiem lub księdzem. Chodził do kościoła zabierając tam mnie. Ksiądz nigdy mnie nie wyrzucił. Za czasów ucieczek z rodzinnego domu często spałem na chórze. Dźwięk organ dodawał mi otuchy. Piękne powietrze w piszczałkach było jak kołysanki, których nie pamiętam. Z opowiadań wiem, że babcia podobno śpiewała mi pieśni kościelne kiedy byłem mały. To ja miałem w jej oczach zostać księdzem w rodzinie, a jak widać jestem bardziej synem diabła. Wielokrotnie proboszcz zostawiał jedzenie na ławce. Spałem tylko na jednej więc dokładnie wiedział gdzie może położyć. Lubiłem jego towarzystwo. Usiadłem na środku ławki. Istniałem tylko ja jako centrum i obraz matki Bożej. Nie wiem co robiłem źle, ale najwidoczniej taki był plan. Czasem myślałem czy napewno istnieje te całe zamieszanie.
-Znów tu siedzisz?- zapytał ksiądz poprawiając brązowe włosy.
Młody kapłan był świeżo po święceniach. Jego pytanie o tyle dziwiło, że jako ksiądz powinien się cieszyć z mojej obecności. Znał mnie na tyle aby zrozumieć, że coś mnie trapi. 
-Widzisz, a pytasz. Co mam robić?
-Nie ważne co uczynisz, Bóg ci przebaczy. Na sądzie ostatecznym...
-Misa wagi grzechu opadnie na dno wraz ze mną.- wtrąciłem.
Tak będzie. Zbyt wiele złego uczyniłem aby Bóg siedział obok mnie w niebie udając, że nic się nie stało.
-Dlaczego, synu? Może głupio, że pytam, ale jesteś mi bliski jako wręcz oparcie w wierze. Czy ty kiedykolwiek kogoś zabiłeś?
-Jestem tylko dusza grzeszną, a na końcu to osądzi mnie Bóg. Jeśli zrobię coś złego, to proszę nie zapomnij o tym jak spałem na chórze.- wyszeptałem.
-Liam, ja nigdy nie zapomnę. Jesteś dobry, ale zabłądziłeś. Bóg cię kocha takiego jakim jesteś.
Jeśli by mnie kochał to nigdy by nie pozwolił aby Betty popełniła samobójstwo, ojciec nas bił, matka nie szanowała.
-Muszę już iść, miłej nocki.
Odchodząc szybko zatopiłem dłoń w wodzie święconej. Słony posmak został na moich wargach. Przypominał ten ból gdy czyściłem rany spirytusem. Wtopiłem się w las idąc w stronę grobu. Ostatni raz chciałem załatwić sprawę związaną z dzieckiem. Zastukałem w kraty aby z ciemności zobaczyć jak wyłania się wychudzona Elizabeth. Materiał prawie całkowicie odkrywał jej ciało. Piersi kobiety lekko opadły nie będąc już tak atrakcyjne. Oczy miała martwe jak na nią. Kiedyś biegała po ogrodzie z córką i śmiała do łez. Pierwszy raz widzę w niej śmierć, a nie kobietę dla której kiedyś zabiłbym każdego. Nigdy nie będę zabijał dla żadnej, bo nikt nie będzie wart tego jak ona BYŁA.
-Liam, ja błagam. Przestałam prosić gdy upokorzyłeś mnie, więc błagam.- wyszeptała.
Do tej pory pamięta jak kazałem jej klękać jak potulnej suce, jeść ziemię i wymiotować. Czasami ma ten obraz przed sobą i czuję jednocześnie obrzydzenie i podniecenie. Od niedawna podchodzę do krat na tyle blisko aby bez problemu każdy mógł mnie dotknąć. Chciałem pokazać im, że ich losy są przesądzone. Zima nie była przychylna dla wychudzonych i praktycznie zagłodzonych istot. Zegar tykał, a Elizabeth, Amber czekały na zgon. Los córki wydawał się przesadzony. Świeżo po porodzie w takich warunkach życzyłem jej śmierci. Dlaczego? A mianowicie nie musiałby tyle cierpieć. Jeszcze była dzieckiem, a już spotkał ją koszmar.
-Weź dziecko i zanieść do Antonia.- podała mi przez szczelinę dziecko opatulone w materiały jakie znalazła.
Zapewne praktycznie siedzą nago. Dbały o coś co dopiero się urodziło bardziej niż o siebie. Kobiecy instynkt macierzyński.  Antonio był przyjacielem rodziny Elizabeth. Nigdy nie miał nic wspólnego z krwią odmieńców, ale współpracował z nimi. Jego syn często spędzał czas z córką Elizabeth. Delikatnie pogładziłem policzek noworodka.
-Zostawisz nas, prawda?- zapytała ledwo dysząc.
Moje serce zatrzymało się na chwilę. Czułem ciężar nie tylko jej, ale też i mój. W duszy płonąłem z wściekłości.
-Tak, ale dobrze wiesz, że to już koniec. Dobranoc.- powiedziałem pozostawiając ją przy kratach.
Jej dłoń delikatnie wysunęła się poza metal jakby chciała mnie jeszcze złapać. Od miesiąca chorowała na płuca. Kaszel wręcz wypalał jej dziury. Zimno, niedożywienie i fatalne warunki. Jej śmierć liczona była na dni jak nie godziny. Przycisnąłem dziecko do piersi w taki sposób aby nie oddychało ostrym powietrzem. Spojrzałem ostatni raz na grobowiec do którego nie chciałem wracać. Jej wzrok wciąż był wpatrzony we mnie. Możliwe, że właśnie konała i nawet nie mogła oddalić się od krat. Z czasem jen postawa z dumnej i wyprostowanej zaczęła się garbić. Zakończyłem nasz kontakt wzrokowy w momencie gdy drzewo  oznaczone wapienną farbą minęło świat. Zmieniłem się w wilka. Naszą specjalnością były przemiany w wilki o minimalnie większej wielkości od standardowych. Siła z jaką uderzyliśmy również była zwiększa. Złapałem otulone niemowlę w pysk. Starałem się nie zgniatać jego zębami. Szybko biegłem jak poparzony. W ciągu pięciu minut pokonałem odcinek trzech kilometrów. Rzecz jasna z całej siły uderzyłem w drzwi. Antonio bez wahania otworzył. Zaprosił tylko używając gestu.
-Nie żyją?- zapytał.
Zmieniłem postać na ludzką oddając mu dziecko. Krew z krwi rodu odmieńców. Kiedyś spotęguje. Oczywiście o ile geny przejdą i objawią swoje umiejętności.
-Antonio, oni chorują i nawet nie mają szans przeżyć. Elizabeth dusiła się powietrzem, schudła, zgarbiona ledwo się poruszała.- wyjaśniłem.
-Dziękuje, naprawdę to dla mnie dużo znaczy. Zaszczytem jest opiekować się tym dzieckiem.
-Będziesz wspaniałym ojcem.- powiedziałem na odchodne.
Po wyjściu na drogę poczułem pustkę. Żałowałem, ale nie mogłem tak łatwo cofnąć czasu. Ten jej wzrok. Oczy przepełnione nadzieją na lepsze jutro. Była dobra, czasem aż za bardzo. Kochałem ją i właśnie to jebane uczucie doprowadziło mnie do miejsca w którym jestem. Kupiłem butelkę wódki i ćwiartkę. Musiałem odreagować. Upiłem łyk starając się zaznać spokoju. Jezioro o tej porze roku było naprawdę piękne. Tafla przypominała lustro, a w nim moje marne odbicie. Ostatnio schudłem, nawet bardzo. Dodało mi to niebywałej powagi. Kości policzkowe pokazały się w atrakcyjny sposób. Siedząc nad brzegiem jeziora coraz bardziej się upijałem. Lubiłem stan nicości duszy. Brak hamulców oraz swobodę ruchów. Wstałem poruszając się chwiejnie jak najdalej od tafli. Poczułem kłujące uczucie, a wręcz chęć do działania. Przeplatało to się ze wspomnieniami z dzieciństwa. Czasem śniło mi się jak mój ojciec bije mnie jeszcze mocniej. Gdy patrzę na zdjęcia widząc małą wersję mnie dostaję szału. To dziecko przeżywało koszmar zwany "wychowaniem". Najgorsze było to, że matka tylko się przyglądała lub wręcz kibicowała. Ile bym oddał za jego krew i śmierć. Zaśmiałem się aż nagle poczułem jak ktoś mnie łapie pod rękę.
-Liam? Znów piłeś? Choć, pójdziemy do domu.- ostatnie zdanie zatrzymało moje nogi.
Asgar spojrzał na mnie. Uwielbiałem ten jego zmysł opieki. Potrzebowałem takiego kogoś w swoim istnieniu. Gładził moje ramię w delikatny sposób rozmasowując spięte mięśnie.
-Zostań ze mną. Przemienię cię, Margaret, Adison i będziemy żyć.- wyszeptałem.
-Nie mogę. Wracamy do domu?
-Nie.
-Dlaczego nie chcesz wrócić? Liam, proszę odpowiedź. Powiesz mi?- mówił spokojnie pomagając mi usiąść na górce.
Idealny rozmówca. Jego jasne brąz włosy były w istnym nieładzie. Przypominał pianistę podczas tworzenia zwariowanej kompozycji.  Usiadł obok mnie dając mi czas na odpowiedź i przemyślenie jego słów.
-Nie mogę tam żyć, ojciec, matka, Zac. Oni nas zniszczą. Tak między nami, zgoda? Śnią mi się często, życie mnie męczy i jakoś sam sobie nie poradzę.
-Liam, ja jestem i zgodzę się na wszystko abyśmy wszyscy byli bezpieczni.- powiedział pewnym siebie głosem.
Rzadko słychać jest tak silny ton w tym niekoniecznie muskularnym chłopaku. Gwiazdy lśniły nad naszymi głowami. Konstelacje, które znałem na pamięć dodawały mi otuchy. Środek zimy, a my w płaszczach siedzimy na mrozie. Górka pokryta śniegiem wydaje się być spełnieniem marzeń. Betty zawsze chciała domek na górce. Mówiła, że z mężem będzie tańczyć o wschodzie i zachodzie słońca. Też kiedyś będę tańczyć, ale nie wiem z kim. Nikt nie ma w planie pokochać psychopaty i dodatkowo z nim tańczyć przytulając się. Ciepło ciał miało dodawać otuchy i wsparcia. Oboje samotni, bracia rodziny Miteńko. Przyszły idealny mąż, ojciec i lekarz siedzący obok zakały, mordercy i dziwkarza. Rzadki widok, ale pokazujący, że jesteśmy tacy sami. Oboje z jednej krwi, łona i domu. Wychowaliśmy się jako tych dwóch, których nie wybrano w duecie. Jeden miał być skazany na sukces, a drugi na porażkę. Choć raz dam mu pierwszeństwo i wezmę drugą stronę medalu. Ktoś musiał cierpieć i to ja będę brać ból na nich wszystkich.
-Nauczę was żyć, daj mi...
-Nie, kocham cię bracie, ale nie.- przerwał mi pomagając wstać.
Zimno przeszyło moje ciało w takim stopniu, że niekoniecznie mogłem płynie chodzić. Alkohol dalej mieszkał w żyłach. Koniecznością było to aby prowadził mnie mój własny brat. W domu czekał ojciec przy lampie naftowej jedząc orzechy włoskie. Lubił, a wręcz kochał ten smak. Nienawidziłem orzechów włoskich tylko dlatego. Rozkazał mi zostać i usiąść. Krzesło zaskrzypiało w przeraźliwy sposób. Jeszcze bardziej chciałem go zabić, czuć jak traci ciepło. Alkohol dodawał mi odwagi, ale jednocześnie wspomagał uległość.
-Nie jest ci wstyd?! Łazisz pijany po wsi, a twój brat chcący zostać księdzem musi odprowadzić cię do domu!- standardowe pytanie i oczywiście okazja do postawienia Asgara jako przyszłego proboszcza.
Wiadomo, ksiądz w rodzinie to skarb. Zaśmiałem się pod nosem.
-Sądzisz, że nie wiem?! Każdy po wsi gada jak to ty każdą pannę we wsi zaliczasz! Odezwij się!
-A co matka ci dupy nie daje, zazdrościsz?!- krzyknąłem wstając.
Poczułem jak pięść ojca uderza o mój policzek. Dziś włożył spory nakład siły w uderzenie. Złapałem się za szczękę ustawiając się w odpowiedni sposób.
-Jesteś nikim! Nikt nie będzie chciał cię mieć u boku!- krzyczał.
-Sądzisz, że matka chciała kata?!
-Zamknij się! Ja chociaż wychowałem każdego prócz ciebie na rozsądnych ludzi! Może za mało cię lałem!
Podszedł do mnie i chciał się zamachnąć. Szybkim ruchem jego atak skupił się na ścianie. Chrupnięcie kości zamknęło ciszę. Poszedłem i uderzyłem jego głową o ścianę. Zemdlał, a z nosa sączyła mu się krew. Rozpiąłem jego koszulę i wbiłem mu nóż w płuco. Ta osoba nigdy nie zasłużyła na cios w serce. Gdy ciało uderzyło o ścianę już zrozumiałem, że siła z jaką to zrobiłem zabiła go. Dla pewności płuco i w taki sposób zabiłem własnego ojca. Zasłużył. Ciało ułożyłem na krześle z orzechem w ręku aby było brane za wypadek. Pomimo to każdy głupi wiedział kto jest sprawcą. Mówią, że racja boli najbardziej. Ojciec choć raz wtedy powiedział mi prawdę, chodziłem na panie lekkich obyczajów upijałem się i włóczyłem po wsi. Przypominałem kogoś o kim się mówi na obiadach rodzinnych i ochoczo z obrzydzeniem obrzuca obelgami. Zresztą niejednokrotnie byłem przedmiotem obgadywania i mówienie na głos przy mojej osobie jakim to ja zwyrodnialcem jestem. Dodawała mi otuchy przed popełnieniem kolejnej zbrodni. Na piętrze miałem brata. Zac jak zwykle odrzucił mnie ciekawskim spojrzeniem pokazującym rangę snoba. Matka wychowywała go jako człowieka na pokaz. Skorupki po orzechach włoskich były porozrzucane po całej kuchni. Niejednokrotnie przez jego wygodę ostre krawędzie wbijały się w stopy. Najczęściej ojciec jadło ten przysmak pokazujący wyższość po zmroku oraz w całkowitej samotności i ciszy.
-Co powiedział?- zapytał Asgar.
-To co zawsze. Chyba nie muszę ci wymieniać jakim nazewnictwem określa moją osobę?
Mężczyzna skinął głową i zgasił lampę naftową. Nie lubiłem wchodzić w dialogi, ale on jako jedyny wchodził w zakres wyjątków. Czasami miał naprawdę mądre rzeczy do powiedzenia, a przede wszystkim nie oceniał. Możliwe, że robił to z racji tego że i tak nie miałem zamiaru go słuchać. Stawiałem go bardzo wysoko w piramidzie. Była to chyba jedyna osoba oprócz Elizabeth od której nie chciałem wyciągnąć korzyści. W głębi duszy wiedziałem że Elizabeth najprawdopodobniej już nie żyje. W ostatnim tygodniu jej stan był wręcz krytyczny. Kilkukrotnie przyglądałem się jak pluje krwią i drży. Nie było szans, a tym bardziej sensu ratować ją. Dla każdego płonie świeca, ale gdy knot się wypali musimy przyjąć to z jak największą pokorą. Moja świeca została zatrzymana. Jestem tym głupim wyjątkiem w naturze który jest potrzebny jak każdy, a jednocześnie zbyteczny niczym opryszczka. Zasnąłem z uporem. Rano obudził mnie szloch matki. Wiedziałem, że to moja wina, ale czy to też nie była nauczka. Powoli złożyłem fakty udając zaskoczonego.
-Tata zmarł. Idź po księdza. Synu?- troska w jej głosie wydawała się być prawdziwa.
Potrząsnąłem głową. Nie myślałem, że ten widok mnie zaskoczy. Sam go zabiłem, ale matka. Klęczała przy leżącym ciele trzymając go za rękę. Wpojone w niej instynkty dobrej żony i kury domowej krzyczały.
-Chorował? Mamo, jeśli coś wiesz to powiedz.
-Kochany braciszku, jakbyś był na tyle rodzinny i nie przynosił nam wstydu, to byś wiedział, że ojciec miał swoje lata i drobne choroby. Chyba, że znasz inny powód jego zgonu?- Zac oparty o filar spojrzał gniewnie.
-A co, zabiłeś ojca aby być głową rodziny?- odbiłem piłeczkę.
-Niestety ja nie jestem tobą.- zaśmiał się.
-Ja przynajmniej nie pieprzę się z naszą kuzynką.- wyszeptałem mu na ucho.
Milczał. Gdy ksiądz przyszedł matka wydawała się nie tyle co płakać, a sztucznie lamentować. Dostałem kopertę od matki aby zapłacić. Ponad połowę pieniędzy schowałem do kieszeni, a drugą część dałem księdzu.
-Wyobraź sobie, że Antonio przyniósł wczoraj dziecko do chrztu. Nigdy nie ochrzciłem dziecka o tak później porze. Tylko to nie było zwykłe dziecko.- powiedział stojąc przy płocie.
-Czyli? Czujesz od niego świętość?- dopytałem.
-Właśnie nie, czuję jakby było wyjątkowe.
-Bo jest. Ma wyjątkowe geny i czuję, że będzie najpiękniejsze.
Coś zmuszało mnie abym powiedział mu o tym. Z tymi genami to racja. Podobno dziedziczy się co drugie pokolenie. Tak oto młoda będzie kopią Elizabeth. Urody można będzie jej pozazdrościć.
-Skąd wiesz? Dziewczynka jest znajdą.
-Nie wiem, tak myślę.
-Mam pytanie, ale takie jak do przyjaciela. Dlaczego twoja matka tak sztucznie lamentuje? Kto go zabił?
-Moja matka jest specyficzną kobietą. Skąd wiesz, że ktoś go zabił?
-Przy oględzinach i namaszczeniu zobaczyłem dziurę w płucu, zbyt luźny kręgosłup i obrzęk głowy. Możesz potraktować to jako spowiedź, obowiązuje mnie tajemnica.- zrobił znak krzyża i ucałował stułę.
-Trafne, ktoś musiał zakończył koszmar tej rodziny. Nie jestem Bogiem, ale muszę wymierzać sprawiedliwość.
-Wybaczam ci. Pomódl się i daj sobie czas.- powiedział z taką niebywałą lekkością w głosie.
Ten spokój bijący od niego był czymś czego zazdrościłem. Wróciłem do domu gdzie powoli zbierała się rodzina. Salon zapełniał się. Oczywiście Zac stał tuż obok swojej ukochanej kuzyneczki. Trumna leżała na kuchennym stole. Spojrzałem na niego ludzkim wzrokiem. Był okropny i serio chujowy. Jednakże miał też ciało i duszę. Bycie człowiekiem również leżało w jego naturze. Margaret podała mi kubek herbaty tuż nad trumną. Byliśmy sami. Jej cicha natura jakoś dodawała mi siły.
-Rozmawiałam z resztą, każdy się cieszy. Smutno, że odszedł jako człowiek, ale dobrze jako kat.- wyszeptała.
-Chcielibyście innego życia, prawda?- zapytałem najbardziej czule jak potrafiłem.
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła i skinęła głową kilkukrotnie. Dziewczyna nie chciała w prost mówić.
-Dam wam inne życie, obiecuję.
-Jak?- spytała upijając łyk gorącego napoju.
-To zostaw mnie. Powiedz Adi, że ma też mieć spakowaną walizkę z rzeczami jakie chce zabrać i schować pod łóżkiem. Niedługo powinienem was zabrać.- powiedziałem obejmując ją ramieniem.
Złożyłem też pocałunek na czubku jej głowy. Ciemnowłosa wtuliła się w mój bark. Ciepło jej ciała koiło, a jednocześnie potwierdzało, że morderstwo ojca miało sens. Udaliśmy się do salonu gdzie trwała debata między rodziną.
-Racja, tata był wielkim człowiekiem. Jako ojciec miał więcej do przekazania niż kto inny. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.- powiedziałem okrywając wzrokiem każdego.
-Właśnie! Mówimy tylko o waszej matce, a jak wy to znosicie?- zagarnął wujek z białym zakręconym wąsem.
-Bardzo nam trudno, ale mamy siebie. Mama daje nam wsparcie i nie skupia się tylko na swojej stracie.- dodał Asgar.
Podziwiam go za tą szczerość i idealność wypowiedzi. Uśmiechnąłem się pod nosem wzruszając ramionami.
-Liam? Mogę prosić cię na słówko do ogrodu?
Skinąłem głową i z Zacem stanęliśmy przy stodole. Nasze rozmowy polegały głównie na dogryzaniu i wręcz rwaniu swoich resztek godności. Blond włosy dodawały mu głupiego wyglądu. Oczywiście staranie ułożone na żel. Nienaganność miała tuszować jego wady. Nie wiem co nasza kuzynka w nim widziała.
-Wynieś się z tąd po pogrzebie, jasne?- wysyczał.
-Mam prawo tutaj być tak jak i ty.
-Liam, nie rób sobie jaj. Odejdź stąd i daj nam żyć.
-Dobrze, po stypie odejdę. Jeśli chcesz tą ruinę to proszę bardzo.- rozłożyłem ręce w geście obronnym.
Dom w prawdzie nie przypominał nawet ruiny. Był jednym z najpiękniejszych w okolicy. Nowoczesność wnętrza i utrzymany na wysokim poziomie porządek. Wystrój wnętrza wręcz kipił od drogich rzeczy i gustownych elementów dekoracyjnych. Niektórzy przychodzili w progi jak do muzeum. Mieszkałem w żywej żyle złota, ale z pustym wnętrzem.
-Choć raz podjąłeś dobrą decyzję. Podziwiam cię.- powiedział z ściszonym głosem.
-Jak widać choć raz mi się udało, nie każdy braciszku może być tak doskonałym i podjąć odpowiednie działanie.
-Jesteś nikim, nieudacznik, palant...
-Frytki do tego?- wtrąciłem mu.
-Bez szacunku...
-Musisz? Miej trochę godności i idź się pożegnać z ojcem.
Odszedłem zostawiając za sobą marny ślad egzystencji.  Trudno jest znaleźć swoje miejsce na ziemi, ale chyba pora to zrobić. Pogrzeb miał się odbyć dopiero jutro godzinami wieczornymi. Wziąłem jeszcze garść orzechów włoskich i włożyłem w kieszenie garnituru ojca. Niech to czego nienawidzę skończy się wraz z nim. Miałem spać w szopie aby goście mieli godne nocowanie. Oczywiście rodzeństwo, prócz Zaca miało zaszczyt mi towarzyszyć. Adison ostrzyła z nudów kawałek drewna. Wiedziałem, że powstaną tylko wióry aby została wykałaczka. Zimno otulało nasze ciała. Mieliśmy całą szopę, a mimo to każdy z nas przylegał do drugiego. Płaszcze, grube suknie, swetry, koce nakryte sianem. Udało się nam ukradkiem zabrać pościel i napełnić sianem. Użyliśmy tego jako zbiorowej poduszki. Nie miałem czasu, spałem na brzegu identycznie jak Asgar. Musiałem być gotowy na najmniejsze niebezpieczeństwo. Miałem pod opieką dziewczyny więc nigdy bym nie wybaczył sobie jakby którejś z nich stało się coś złego. Wstałem najdelikatniej jak się  tylko dało. Przykryłem szczelnie każdą z sióstr. Powoli oddaliłem się na piętro stodoły. W dłoniach miałem wyrwaną z biblioteki kartkę. Nie lubiłem magii, męczyła. Czym dłużej przebywałem w miejscach gdzie była wszechobecna tym dłużej wiedziałem jak bardzo nie nadającym się do  tego świata ogniwem jestem. Chciałem iść do ludzkiego świata gdzie magia jest wymysłem. Znalazłem zaklęcie i powoli wymawiałem każde słowo.

.
apapuway aswan allin kawsayman
.

W mgnieniu oka stałem na kamiennej posadzce. Ogromny taras prowadzący do ogrodu. Kobiety w pięknych sukniach tańczące w pomieszczeniu pełnym ludzi. Zapach mięsa i wina. Odchodząc co chwilę spoglądałem przez ramię na piękną ucztę. Wizualnie dom bardzo mi się spodobał. Pola otaczały rezydencje, a las znajdował się tylko pół kilometra od domu. Mury solidne i niebanalne. Usiadłem na ławce przy bramie spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Tutaj gwiazdy wydawały się być piękniejsze. Kobiety też jakoś wydawały się mieć smak. Chciałem posmakować każdej z osobna. Nagle usłyszałem śmiech idący w moją stronę. Kobieta w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku. Mógłby być moim ojcem lub wujem. Nasze spojrzenia się spotkały. Najwidoczniej sporo wypili, ale to może i dobrze.
-A jaśnie pana, co sprowadza? Może dołączysz się?- dopytywał.
-Witam i składam gorące uściski od mojej matki. Matula mówiła, że jak umrze to mam do was przyjechać i czuć się jak syn, bo z tego co wiadomo owych dzieci nie posiadacie.- kłamałem błagając o to aby prawda wyglądała w taki sposób.
-Sebastian? Kochany, przykro nam z powodu mojej siostry. Claudia była cudowną kobietą. Oczywiście czuj się jak u siebie. Musimy jechać na pogrzeb, przypilnuje domu i rano wyruszymy. Chcesz się ogrzać?- stwierdził ochoczo mężczyzna chcąc pomóc mi wstać.
-Wuju, rano się spotkamy przed waszym wyjazdem i wtedy porozmawiamy. Tylko wspomnijcie gością aby wiedzieli, że jestem waszym chrześniakiem.
-Oczywiście, choć musimy im powiedzieć!- krzyknęła kobieta.
Oni wydawali się tacy ciepli. Nie miałem serca odejść. Usiadłem przy stole z biesiadującymi. Każdy był skupiony na mnie. Ludzie dopytywali o matkę i pierwszy raz zobaczyłem jak się martwią. Gwar rozmów był przeciwieństwem mojego domu rodzinnego. Tam gościna polegała na sztucznych minkach, braku lub minimalnej ilości alkoholu oraz jedzenia.
-Wypijmy za zdrowie naszego chrześniaka! Za nasz dom, a teraz jego! Po naszej śmierci on dostanie to wszystko!- krzyknął wuj oplatając mnie ramieniem.
Z kielichem wypełnionym bimbrem przypieczętowałem pakt na pół pijanego. Przy stole siedział z nami jedni z najważniejszych. Słowa wypowiedziane przez mojego wuja będącego nim od dwóch godzin były złotem. Ktoś wyciągnął pergamin dając mi akt własności w przypadku śmierci ów wujka i cioci. W tym narodził się okrutny pomysł. Moja mina zbladła.
-Synu, weź akt własności i idź do pokoju. Jesteś tak blady, że martwię się o ciebie.- wyszeptała ciotka trzymając moją twarz w dłoniach.
Jej palce były najdelikatniejszym puchem jakiego dotykała moja twarz. Poczułem się jakbym był w domu. Zawsze chciałem takiej miłości. Obca osoba dała mi jej więcej niż własna matka.
-Jasne, ciociu. Kocham was.
Znalazłem się w pokoju na piętrze. Bogato zdobione wnętrze, ale mający swojski klimat. Drewniana szafa z rzeźbioną rączką. Schowałem akt do kieszeni i wróciłem do swojego świata. Najbardziej zabolał mnie fakt, że z nieznanego powodu oni wiedzieli jakie mam imię. Moim drugim imieniem było Sebastian. Chciałem z nimi mieszkać, pomagać im w roli oraz być. Najwidoczniej pomimo tragedii jaka niby mnie spotkała oni cieszyli się w końcu posiadając syna. Położyłem się obok Margaret.
-Liam? Gdzie byłeś?- szeptała cicho.
-Już niedługo wszystko się ułoży. Lubisz wieś i gwiazdy jaśniejsze niż nasze?
Pokiwała głową potwierdzając.
-Tam będziemy, obiecuję. Dam wam dom na który zasługujecie.- pocałowałem ją w skroń szczelnie przykrywając.

LiamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz