IG: wic.book
Miłego czytania!5 czerwiec 1714
Biegłem przed siebie tnąc powietrze na korytarzu. Chciałem złapać Betty która była pozornie szybsza. Reszta rodzeństwa biegła za mną oprócz tego idioty Zaca. Blondwłosy chłopak o dość potężnych barkach stał oparty o kredens. W dłoniach obracał powoli sygnet, który dostał od ojca. Pierdolony pupilek i ulubienic matki. Spojrzałem mu w oczy i jednocześnie usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła. W myślach wciąż był on i jego cholerne istnienie. Wzrok automatycznie przekierowałem na leżącą na deskach Betty. Jej drobne ciało rozłożone wokół kolorowego szkła wyglądało majestatycznie.
-Mówiłem aby nie biegać.- stwierdził Zac robiąc obojętną minę.
-Zamknij się! Betty, wszystko dobrze?- zapytała moja siostra Adison.
Dziewczyna podbiegła do małej i zaczęła otrzepywać jej sukienkę.
-I tak oberwiemy wszyscy. Nie rób ze mnie najgorszego. Liam, musisz zrozumieć, że nigdy nie będziesz taki jak ja. Ty po prostu jesteś nikim.
Poczułem dotyk na ramieniu. Lidia spojrzała mi w oczy. Wiedziała, że chcę mu wydrapać oczy.
-Ja wam udowodnię, że jestem lepszy. Powiem matce, że zbiliśmy wazon i nikt z nas nie oberwie.
Zac przewrócił oczami odchodząc. Nie mogłem przestać myśleć o tym jak powiem matce. Wazon był zabytkowy oraz prezentem. Mama będzie płakać i wyżali się ojcu jak na przykładną żonę przystało. Wrócą dopiero wieczorem więc mam czas. Czułem się winny. Betty wciąż powtarzała, że się boi. Nie mogłem nic zrobić. Byłem tylko czternastolatkiem od dwunastu godzin. Usiadłem w kuchni z szczątkami wazonu w drewnianej misce. Może da się to skleić? Chyba jednak nie. Każdy element przypominał pył. Wyglądało to okropnie na każdy możliwy schemat. Głuchą ciszę i zadumę przerwał mi Asgar. Ten ciemnowłosy chłopak pomimo dziwnego trybu życia miał swój urok. Posiadanie takiego młodszego o jedenaście miesięcy brata miało swoje plusy. Chłopak spojrzał z przerażeniem na miskę. Spotkaliśmy się wzrokiem, a ja jak na złość zaśmiałem się.
-Jak?!- zapytał prawie podskakując.
-Srak! No normalnie. Betty wbiegła w wazon i tyle. Pogadam z mamą i nikt z nas nie będzie cierpiał.
-Kłamiesz? Chcesz dać się ojcu zbić? Liam, nie.
-Nie jestem aż tak bardzo zdezorientowany. Za kogo mnie masz?
-Zadajesz się z Elizabeth. Chodzą różne plotki. Podkreślę, że ona nie chodzi do kościoła i mówią na nią różne rzeczy.
-Co ma chodzenie do kościoła z byciem dobrym człowiekiem?- spytałem śmiejąc się pod nosem.
-Wiesz o co mi chodzi. A tak wogóle to dlaczego tak często T Y łazisz do kościoła?
-Ja? Nie zrozumiesz i tak. Pociesz Betty bo ja nie mam serca.
-Kłamiesz. Liam ty masz serce, ale twoje myśli nie mają.
-Zamknij się, bo ci wpierdolę gorzej niż ojciec.- warknąłem.
Odszedł machając dłonią. Asgar zawsze wszystko analizował i tłumaczył. Ten ścisły umysł wydawał się być maksymalnie otwarty. Sięgnąłem po butelkę naprzeciwko miski. Zapach alkoholu uniósł się w powietrzu. Odkąd nielegalnie przyszedłem na święto księżyca dwa lata temu zaczęła się moja przygoda z piciem. Zaczynałem to robić tylko gdy byłem zły i rozczarowany życiem. Wieczorami piłem, rano leczyłem kaca lub wymiotowałem. Sięgnąłem do dna butelki zbyt często. Uciekałem do tego wiedząc, że to coś zmieni. Dzień bez choć łyka alkoholu był straconym oraz bolesnym. Miałem jeszcze czas, miałem jeszcze kilka godzin. Mieszkając przy lesie łatwiej było mi uciekać. Obraz lekko wirował, ale dawałem sobie znakomicie radę. Wsiadając na rower zaciągałem się powietrzem. Aromat sosnowy rozluźnia o moje ciało równie mocno jak i alkohol. Starałem się jechać jak najszybciej aby powietrze przecinało mikroskopijnie moją skórę. Ostatnio zastanawiałem się nad wyjazdem. Marzyłem o wyprowadzce, która miała być moją ucieczką i moją wolnością. Co mnie zatrzymywało? Wiedziałem, że jeśli odejdę to ojciec będzie bił resztę. Świadomość tego że rodzeństwo nie będzie chciało iść ze mną pozostawiając matkę samą doprowadzało mnie do szału. Kochałem ich najmocniej na świecie. Oni byli jedynymi ludzkimi jednostkami, które kochałem nie licząc Elizabeth. Gdybym miał odejść to pożegnał bym się z nią i wyznał że naprawdę mocno mi zależy. Dzieli nas trzy lata różnicy, była to ogromna przepaść i jednocześnie tak niewielka. Wielokrotnie powtarzała że kocha swojego męża i nie wyobrażam sobie zmieniać życia. Nie chciałem jej wyznawać swoich uczuć bo było to dla mnie zbędne wiedząc że i tak nie będę miał z tego żadnej korzyści. Prawdą było to że musiałam widzieć korzyści aby coś zrobić. Życie polegało na zdobyciu nazwiska i sięganiu po jak największe szczyty. Zbiegłem z roweru i zostawiałem go oparty o ceglaną ścianę. Powoli zatrzymałem się w korytarzyku. Było to miejsce z krzyżem i misą napełnioną wodą święconą. Lubiłem się tutaj zatrzymywać i mieć chwilę zadumy. Nie było ono dla mnie kościołem, a jedynie tylko marną imitacją. Powoli zatrzymałem się na środku kościoła. Drewniane panele cicho zaskrzypiały doprowadzając mnie do szału. Ołtarz w figurą matki boskiej i stół gdzie odprawiono mszę.
-Jak trwoga to do Boga?- usłyszałem znajomy mi głos kapłana.
Nie wiedziałem czego chce, po co zadaje pytania. Milczeniem okazał by choć szacunek. Największy plotkarz gardzący tym miejscem. Odkąd jest księdzem tutaj nie ma Boga, a jedynie smutny obraz. Brakuje tylko aby figura z otarza zaczęła płakać krwawymi łzami.
-Liam, nie jesteś już dzieckiem więc będę szczery. Niech Bóg mi świadkiem i niech mnie nawet ukaże, ale chcę abyś umarł. Wyjdź z tego kościoła i nigdy tutaj nie wracaj.
-Dlaczego?
-Zadajesz się z Elizabeth. Zgaduję, że zaraz będziesz jak ona. Uciekasz z domu i pijesz. Jesteś zakałą rodziny, Liam jesteś nikim. Elizabeth też.
Poczułem, że chcę to zrobić. Pragnąłem tego bardziej niż ktokolwiek inny. Nie bolały mnie obelgi kierowane w moją stronę, ale w niej. W kieszeni nosiłem zawsze nóż stylizowany na scyzoryk. Przy gospodarstwie był przydatny, ale tym razem miał spełnić swoje powołanie. Szybkim ruchem wbiłem mu ostrze w brzuch. Mężczyzna jękiem upadł. Chwyciłem za rękojeść noża i wbijałem go raz po raz.
-Ona nie jest nikim! Elizabeth jest i będzie! Kocham ją! Rozumiesz?!
Krzyczałem tworząc rany. Nagle zrozumiałem dlaczego nie odpowiada. Był już martwy. Cichy i bez życia. Zabiłem księdza. Moją pierwszą ofiarą był ksiądz. Zwykły oraz prosty duchowny. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego czuję się tak dobrze, nie chciałem. Nóż wytarłem o szatę trupa i uciekłem zachrystią. Wbiegłem do lasu aby nikt mnie nie widział. Szukałem pomocy, ale tylko jedna osoba mogła mi ją bezinteresownie dać. Ujrzałem jej dom. Elizabeth pieliła ogródek. Jej idealne dłonie zatapiały się w ziemi. Przeskoczyłem przez płot, a kobieta odskoczyła. Jej piersi zafalowały. Przypomniały coś co przyciągało mnie do niej w połowie tak jak charakter. Chciałem ich dotknąć lub chociaż zobaczyć w całkowitej nagości. Rozejrzała się czy nikogo nie ma w pobliżu i przytuliła mnie z całej siły, a była bardzo silna. Głównie była to wada po przemianie. Nie dość, że silna to jeszcze jej ciało było tak cudowne. Żółta suknia zbyt wiele przysłaniała. Po co ona wogóle ją nosi? Bez niej byłaby bardziej naturalna.
-Młody, wszystkiego najlepszego! Jak się czujesz? Chcesz herbaty?- dopytywała.
Chciałem tylko jej. Byłem zdolny zabić dla Elizabeth. Udowodniłem jej to, ale nie chciałem aby wiedziała.
-Nie mogę zostać, ale muszę ci coś powiedzieć. - głos złamał końcowe słowo.
-Co zrobiłeś?
-Elizabeth, bo ja zabiłem człowieka. Chciałem tego nie robić, ale mnie napadł.
Przyłożyła dłoń do ust i usiadła na wiklinowym krześle ogrodowym. Znów jej piersi się poruszyły. Nie czułem winy czynu. Mój umysł wciąż przyciągały jej cycki. Woda z cytryną powędrowała do jej ust. Głośne westchnienie oznaczało jak bardzo jest zła.
-Kogo zabiłeś do cholery?!
-Księdza, ale...
-O nie, najważniejsza osoba na naszym zadupiu. Chyba cię uduszę. Ktoś cię widział?
Nie miałem nic przeciwko temu.
-Nie. Elizabeth nie bądź zła...
-Muszę to przemyśleć, idź do domu i dziś o dwudziestej w lesie.
-Dobrze, ale przynajmniej nikt mnie nie widział.
-Zamknij się, jesteś człowiekiem tylko, a robisz z siebie mordercę.- warknęła.
-Nie jestem mordercą.
-To w takim razie czym?
-Nie wiem.
-Nie wiesz bo jesteś mordercą. Zabiłeś człowieka i to cię czyni mordercą. Nie wolno zabijać, a tym bardziej w wieku czternastu lat! Tam są drzwi!
Poczułem ciężar na barkach. Myślałem, że ona zrozumie. Była niewiele lepsza, zabijała jednego po drugim dla krwi. Pokiwałem głową i szybko pobiegłem przed kościół gdzie już stało kilka osób. Niezauważalnie zabrałem rower i pojechałem do domu. Byłem tylko zwykłym człowiekiem chcącym sprawiedliwości i miłości Elizabeth. Czasem zastanawiało mnie czy zależy mi na niej psychicznie, a może tylko fizycznie. Mój mózg chciał jej dotknąć, zbadać i wręcz zrobić ją na własność. Odsuwałem złe myśli. Nie mogłem dać ponieść się emocją. Kiedyś Elizabeth tłumaczyła mi, że aby osiągnąć sukces trzeba być rozsądnym. Głupie gadanie, bo jednak zabiłem proboszcza i nie czuję się aż tak źle. Szybko wbiegłem do domu chcąc ukryć resztki wazonu. Nie udało mi się nawet podejść do szafki pod zlewem. Kobieta w progu ubrana na kolor kremowy przyłożyła dłonie do ust. Świat wydawał mi się wręcz spowalniać. Ujrzałem jej smutek i łzę. Kobieca słabość i sentymentalizm. Słona ciecz uderzyła o drewnianą belkę. Jeden krok sprawił, że odskoczyłem do tyłu. Powoli chciałem podejść i zetrzeć jej łzy.
-To było najcenniejsze co mam. Dziwię się że ojciec cię jeszcze nie utopił w rzece, a może to ja powinnam to zrobić po twoich narodzinach. Masz coś na usprawiedliwienie?
Była chłodna, bez szczególnego wyrazu. Smutek znikł zastąpiony obojętnością.
-To ja, to byłem ja.
-Żadne z moich dzieci by tak nie zrobiło.
-Czyli nie jestem twoim dzieckiem?- pytaniem dałem sobie jednocześnie odpowiedź.
Wzrok matki mówił, że jestem nikim, porażką. Zawsze czułem, że ojca nie mam, ale dopiero po czternastu latach wiem, że matki też nie. Dom przypomniał obóz pracy więc i nawet tak prymitywnej rzeczy nie mam. Obeszła mnie trzymając silnie miskę z aktami "mojej" zbrodni. Skrzypienie otwieranych drzwi wraz z znajomym krokiem dobiegły z korytarza. Szepty i kluczowe słowa, takie jak: proboszcz, martwy, zabójca, kara od Boga, zakała. Nie wiedzieli, że byłem to ja. Może i nawet lepiej. Ich niewiedza dawała mi niezmierną przyjemność. Nie chciałem tego czuć.
-Liamie Aleksandrze Miteńko!- głos ojca odbijał się w przestrzeni mojego mózgu zbyt mocno.
Stojąc w korytarzu czułem ten wzrok. Pusty żołądek wręcz eksplodował i znów zacisnął pętlę. Moje pełne imię oraz nazwisko budziło we mnie okropne dreszcze. Drugiego imienia praktycznie nikt nie używał. Spojrzałem na krzyż wiszący nad drzwiami. Ja noszę swój krzyż znacznie dłużej i dalej. Pół kilometra było czymś banalnym w porównaniu z moim życiem.
-To ty zbiłeś wazon? Tylko ty?
-Tak, przepraszam...
-Nikogo to nie obchodzi! Dobrze wiesz gdzie masz iść! Za wszystko jest kara!- męski głos niszczył bębenki słuchowe.
Oczywiście kłamałem, ale nie mogłem pozwolić aby Betty choć trochę ucierpiała. Asgar będzie miał do o mnie żal o to, że wina poszła tylko na moją osobę. Niestety musi on zrozumieć pewne sprawy. Wiedziałem co mnie czeka. Stawiałem krok za krokiem idąc w stronę lasu. W oddali wycie i wilczy pisk dawał znak, że nie jestem sam. Chciałem aby była wśród nich Elizabeth. Nigdy nie chciałem być mordercą. Ja nie jestem zły, nie jestem zabójcą. Gdy widziałem tylko minimalny płomień lampy naftowej na ganku postanowiłem się zatrzymać. Często wolałem aby ojciec zbił mnie w lesie niż abym skazał rodzeństwo na widok katorgi. Gdy mnie lał to zawsze mówiłem, że nie będę miał dzieci. Byłem młody, ale świadomy tego jak bardzo będę krzywdził i swoje pociechy. Mini wersje mnie to jednocześnie kawałki tej okrutniej kreatury zwanej tym co dało mi życiem. Na świat się nie prosiłem. Ile bym dał aby moja matka była bezpłodna.
-Jesteś nikim! Powinienem cię zabić, gówniarzu! Byś miał ksztynę szacunku do matki i nie mówił o wazonie!
-Ale wtedy bym skłamał.- wyszeptałem.
Pożałowałem tych słów w momencie jak otrzymałem solidny policzek. Upadłem łapiąc się za przepełnione mówiącym bólem miejsce. Łzy napełniły mi oczy. Nie udało mi się dobrze ocknąć, a jego but zmierzył się z moim wychudzonym brzuchem. Cicho krzyknąłem.
-Ojcze...
-Zamknij się! Nie jestem twoim ojcem!- wykrzykiwał wciąż kopiąc.
Nie wiedziałem czy umieram. Krzyki wydawały się być już dość tępe. Ból był nie do wytrzymania. Słyszałem dźwięk na wzór łamanych kości. Nie mogłem złapać oddechu, a tym bardziej wstać. Uderzenia padały tworząc zadrapania. Ściółka wbijała się w ręce i nogi przez podartą koszule. Nie chciałem takiego życia, nie chciałem wogóle życia. Marzyłem tylko o tym aby ktoś mnie zabrał. Jeśli Bóg istnieje to jest skurwielem, że pozwala na takie rzeczy. Najprawdopodobniej go nie ma, a ja chodziłem do kościoła, służyłem do mszy aby nie myśleć o domu, być poza jego zasięgiem i słuchać organ. Czekałem aż ojciec uderzy w głowę na tyle mocno abym zemdlał lub zmarł. Mógł chociaż trafić w krtań abym dusił się bardziej niż teraz. Co jakiś czas wypluwałem krew. Ciecz była gęsta i przypominała wymiociny. Tą cechę posiadała przez liczne skrzepy. Czułem się słaby, nic nie warty, nie przydatny. Przecież byłem nikim, zakałą rodziny i głupim atencjuszem. Nagle usłyszałem wycie połączone z krzykiem ojca. Zostałem sam. Dlaczego kurwa?! Tak silnie chciałem aby on mnie zabił, zatłukł na śmierć kończąc nasz koszmar. Moja egzystencja nie miała sensu gdy ktoś taki dyktował mi warunki. Kroki i wycie złapało za moje barki i przyciągnęło do siebie.
-Nie ma za co.- cichy szept i nagły ból w szyi sprawił, że straciłem czucie w ciele.
Coś ssało moją szyję sprawiając jednocześnie ukojenie w bólu. Błagałem aby to Elizabeth postanowiła mnie przemienić. Niestety głos i dotyk był inny niż jej. Gdy to stanęło szybko znikło i parcie na moje ciało. Chciałem aby kiedyś tak mocno przyciskała mnie do siebie Elizabeth. Najlepiej nago pod białą krochmalną pościelą. Gdy ból wrócił do normy i ponownie zagościł w duszy udało mi się tylko złapać drzewa. Odpłynąłem daleko, bardzo daleko.
-Liam, obudź się do cholery.- kobiecy aksamitny głos sunął w powietrzu.
Uchyliłem delikatnie powieki czując ból głównie w klatce piersiowej. Twarz niczym anielski dotyk obudził mnie do całości.
-Elizabeth, co się dzieje?- zapytałem udając, że mam się dobrze.
-Leż, kto ci to zrobił?
-Ojciec...- zdążyłem wyksztusić to gorzkie słowo i szybko zwymiotowałem krwistą cieczą do miski leżącej na podłodze.
Nie była ona zupełnie pusta, już prędzej widniały w niej podobne wymiociny. Czułem się wypruty z życia. Kobieta gładziła mnie po plecach dodając otuchy. Mogłem ją nazwać przyjacielem, ale w głębi duszy nim nie była. Jej stanowisko istniało wyżej. Piramida wartości w momencie jej poznania zmieniła swój bieg.
-Jesteśmy teraz tacy sami. Zostałeś przemieniony. Tylko jest haczyk. Będziesz wyglądał na dwadzieścia siedem lat. Oczywiście powoli jak dorośniesz.
-To twoja sprawa?
-Nie, nie chciałam cię przemienić. Dziewczyna, która to zrobiła zginęła tej samej nocy. Chciała ci pomóc. Ty masz złamane trzy żebra i no jesteś strasznie zbity. Osobiście to ty dajesz się sam sobą pomiatać.
Zabolały jej słowa. Chciałem być silny, ale jak niby mogłem to zrobić.
-Nie daję i ci to udowodnię.- usiadłem na łóżku z trudem się podnosząc.
Wiedziałem, że sprawiam sobie ból, ale to nic. Chyba każdy kiedyś miał złamane żebra.
-Liam! Musisz odpoczywać, nie rób z siebie bohatera skoro sam potrzebujesz pomocy!
-Elizabeth, ja nie potrzebuję niczyjej pomocy. A w ogóle skąd taki wniosek?
-Bo jakby nie moja znajoma, już świętej pamięci znajoma to byś został zatłuczony na śmierć! Jesteś dla mnie jak brat, a rodzinę się chroni.
-Przyrodni?- wypaliłem.
-Nie, jak rodzony praktycznie.- zabolało.
-Dziękuje za opiekę, ale idę do domu. Nie chcę ci się narzucać.
-Dobrze wiesz, że nie mam problemu z tobą. Jedź dużo mięsa przez najbliższy tydzień, jutro przyjdź tutaj. Jutro omówię ci szczegóły. Dziś śpij dużo i błagam nie zrób nikomu krzywdy.
-Nie jestem taki jak mój ojciec.
-A jaki jesteś? Albo jaki chcesz być?
Milcząc ruszyłem ulicą w stronę domu. Pięć kilometrów nie było mi czymś obcym. Ta trasa dawała mi pewnego rodzaju spokój. Mogłem przemyśleć swoją egzystencję. Niestety ból dziś zakłócał całokształt tej drogi. Utykałem na lewą nogę. Elizabeth chciała dobrze, była dobra. Poczułem złość gdy powiedziała, że nie chciała mnie przemienić. Czego się bała? Kurwa czego? Byłbym lepszą wiecznością niż ona. Wiedziałem, że jej córka jest po przemianie. W taki sposób Elizabeth stworzyła sobie wieczną rodzinę i przyjaciółkę. Minusami tych przemian jest tylko mała możliwość stałych związków. Trafiłem w dziesiątkę. Tylko co będzie z resztą? Chciałem ich mieć blisko. Musiałem sporo przemyśleć. Pola przypomniały zielone pastwiska. Rozłożyste ramiona zieleni szumiały pieśń czerwcowego grajka.
.
.
.
.
.
Dziękuję za przeczytanie!
CZYTASZ
Liam
RomansaDo czego jesteśmy zdolni aby wygrać grę zwaną "życiem"? † Bezwzględny morderca i jego początki. Każdy ma słabości, nawet ci którzy są ponad szczyty. Do czego jest zdolny aby wygrać z śmiercią? Czy usuwanie wrogów krwawym ostrzem będzie dotrzymywać...