8 styczeń 1725
.
-Musisz wyjechać?- głos Adi rozbił się po podwórku.
-Muszę, obiecuję, że wrócę za maksymalnie trzy dni.
-Nie zostawiasz nas?
-Nigdy.
Przytuliłem każdego i opuściłem posesję spoglądając ostatni raz na biały dom. Moja droga prowadziła tylko do najbliższego lasu. Następnie moim celem było przeteleportowanie do magicznego świata. Rocznica śmierci ojca, dzień wybawienia i zdjęcie kajdan. Z jednej strony był to powrót do cywilizacji. Tutaj nikt nie wiedział co to telewizor, a nawet dokładne pojęcie elektryczności. Chciałem też zacząć prowadzić wymarzony biznes na tamtym świecie. Śpię, żyje w domu z rodzeństwem, a pracuję tam gdzie będzie to bardziej możliwe. Znalazłem się przed niezmienną od roku bramą. Ogród przed domem wypełniony był kwiatami. Parapety również kolorowy jak nigdy. Dom wydawał się tętnić życiem. Obory jakby puste, a kilka symbolicznych kur, gęsi i nawet jeden paw przechadzały się po wydeptanych ścieżkach. Tutaj nigdy tak nie było. Dziwny chłód przeszedł po moich barkach. To cierpienie przypominało teraz park rozrywki. Zatuszowane korektorem piekło. Tylko wiadomo, że korektor na kartce zawsze widać. Spocone dłonie wytarłem o spodnie garnituru. Powietrze w tym świecie było minimalnie gęściejsze. Lubiłem czuć wezwanie od samej natury. Zdrżałem identycznie jak wtedy gdy byłem dzieckiem. Czułem dziwne emocje. Byłem przekonany, że zza rogu wyjdzie mój ojciec, a ja znów jestem tym dziesięciolatkiem bez możliwości obrony. To dziecko przeżywało każdy oddech w tym miejscu. Walczę z małym mną, ale to trudne uderzyć dziecko. Krok za krokiem identycznie jakbym robił to pierwszy raz podchodzę do drzwi. Drewniane, grube i przerażające. Dźwięk uderzania przeszłości plecami o nie zadudnił mi w uszach. Zapukałem stając plecami. Bukiet różowych kwiatów. Ciężkie kroki podążały do drzwi. Mogłem uciec, ale oczywiście moje pierdolone ego. Drewno zamieniło się miejscami w kobietę. Moja matka przypominała teraz zupełnie inną osobę. Ścięte krótko czerwone ciemno czerwone włosy. Nie była już anorektycznie chuda, a bardziej przypominała kawałek kobiety. Z rozmiaru XXS/XS do XXL. Zjechała mnie wzrokiem od stup do głów. Na palcach nie miała obrączki. Zawiesiła ją na łańcuszku i nosiła na grubej szyi. Błękitna sukienka w grochy dodawała jej wagi. Zdziwiona wpuściła mnie do środka. Chodzący koszmar, który niegdyś żałował urodzenia mnie właśnie wpuścił do domu. Podałem jej kwiaty skinając głową. Ściany i wystrój domu różnił się od tego gdy opuszczałem posesję. Teraz było tutaj przytulniej, bardziej jak w domu. Dlaczego nigdy nie miałem okazji wychować się w takim miejscu? Czy ja byłem na tyle zły? Matka przyjęła kwiaty i przytuliła mnie. Ta krótka chwila dodała jej ludzkości. Odetchnąłem gdy mnie puściła. Chciałem wyjść. Serce waliło mi jak szalone. Ściany wydawały się zwężać.
-Nigdy bym nie powiedziała, że jeszcze kiedyś się spotkamy.- wyszeptała zapraszając dłonią do kuchni.- Herbaty?
Milczałem chwilę starając się opanować sytuację.
-Poproszę.- wykrztusiłem łapiąc oddech.
Odwróciłem się i szybko wziąłem do buzi tabletkę. Gdy czuję zbliżający się atak paniki biorę leki, które kradłem matce gdy tylko była okazja. Takie incydenty występowały na tyle rzadko, że starczyły te zapasy jakie miałem. Ataki paniki nazywam po imieniu odkąd skończyłem szesnaście lat. Oczywiście występowały też prędzej, ale nie miałem pojęcia, że to coś poważnego. Długo nie mogę ciągnąc na lekach, bo czuję skutki ich zażywania. Kuchnia była urządzona w jasnym drewnie. Kolorowe ściereczki, obrusy, zasłony oraz wszystkie inne dodatki. Wewnętrznie krzyczałem chcąc wyjść, a jednocześnie nie mogłem winić za to tylko matki. Kobieta zaniosła filiżanki do salonu. Kanapa i fotele z kolorowymi narzutami oraz miękkimi poduszkami. Talerzyki z ręcznie malowanymi różyczkami.
-Co cię tak właściwie sprowadza?
-Chciałem porozmawiać, prędzej nie było okazji.
-Pytaj o co chcesz.
Upiłem łyk herbaty. Leki powoli zaczynały działać.
-Jak sobie radzisz? Jak to wszystko jest tym czym powinno być zawsze?
Kobieta rozejrzała się i ciepłym uśmiechem obdarowała obraz na którym jest tylko Zac i ojciec.
-Śmierć ojca bardzo zmieniła moje myślenie na temat życia. W końcu zaczęłam jeść, prędzej bałam się że jeśli przytyję twój ojciec mnie rzuci. Skoro zostałam sama domowy budżet pozwalał mi na zadbanie tylko i wyłącznie o siebie. Nie miałam ciepła męża więc dzięki temu wystrojowi zapewniam sobie choć trochę uczuć.- złapała nerwowo oddechy pociągając nosem.- Tęsknota za ukochanym synem oraz mężem ciągle dręczyła moje myśli. Wy mając mnie gdzieś wyjechaliście. Plotki krążyły po wsi. Powiedziano, że zamordowałeś rodzeństwo lub mieliście wypadek.
-Jak widać żyjemy, wszyscy. Uprawiamy pola, wydajemy też uroczystości. Szanują nas w porównaniu z tym co dostawaliśmy tutaj.
-Nie zrozum mnie źle, ale nie mogłam nic zrobić...
-Nie rób z nas idiotów! Mogłaś odejść od ojca, żyć, ale wolałaś być zwykłą kurwą!- zrozumiłem co powiedziałem.-Z całym szacunkiem.
-Rozumiem, ale myślę, że to określenie nie powinno zostać do mnie przypisane. Ja byłam tylko wspierającą małżonką.
Parsknąłem śmiechem, ale zaraz znów nabrałem powagi.
-Jeśli dawanie dupy na rozkaz to jest wspieranie w małżeństwie to zaczynam rozumieć dlaczego ten związek był tak chory. Nie mi jest oceniać. Będąc szczerym, bo już się nie zobaczymy to jako rodzic poniosłaś porażkę.
-A czy mogę zobaczyć chociaż moje inne dzieci?- łza w jej oku zalśniła. Przypominała resztkę nadziei. Może i byłem najgorszym człowiekiem chodzącym po tej planecie. Zabiłem już w dwóch światach. Jak najbardziej mogłem przeprowadzić tutaj resztę mojego rodzeństwa, ale nie chciałem ranić ich kolejny raz. Codziennie myślałam o tej chwili i w końcu miałem okazję zakończyć coś to powinno już dawno mieć swój kres. Obecność innych ludzi tylko zabrałabym mi resztki odwagi.
-Nie, nigdy już nie zobaczysz ani mnie ani resztę. Nie jestem najwyższym, ale to moja kara nałożona na ciebie. Pewnie myślisz za jakie grzechy, ale ja wspomnę sytuację gdzie mówiłaś jak bardzo mnie nienawidzisz.
-Synu...
-Lepiej jak zwracasz się do mnie po imieniu. Przecież jak dobrze wiemy nigdy nie byłem twoim synem, a teraz nawet bym nie chciał nim być.- spojrzałem jak wyciera łzy.- Ty wybrałaś takie życie i szanuję twój wybór, więc ty uszanuj nasz.
Kobieta zamknęła oczy i schowała je w dłoniach. Szybko wsypałem do jej herbaty truciznę. To ten moment gdy wypełni się moje przeznaczenie.
-Liam, ja żałuję i przepraszam. Byłam dla was potworem, ale ojca do końca będę bronić.
-Dlatego nie jesteś naszą matką z wyboru. Bycie matką z przymusu jest ochydne. Odchodząc od tego przykrego tematu, to jak się czujesz?
-Radzę sobie, zaczęłam zajmować się ogrodem. Czasem nawet piję herbatę z sąsiadką na patio. Żyje jak starsza pani. Mam kilka ptactwa i jest inaczej. Jednak jakby był tutaj mój Zac to bardziej by mi pomógł. Gdy zobaczyłam jego martwe ciało, to nie wiem jaki zły człowiek mu to zrobił.- przełknęła ślinę, na samą myśl o swoim ukochanym synu łapała się za serce.- Może byłoby mi z nim łatwiej.
-On był jak ojciec, nic więcej.
-Tak, ale nie był jak ty. Uważałam go za swojego syna i do teraz tak myślę.
-No jak widać pewne aspekty nigdy się nie mogą zmienić. Może zwilż gardło? Czuję w twojej tonacji suchość.
Filiżanka powędrowała do jej ust. Rozsiedłem się swobodniej na fotelu. Jej wychwalanie Zaca było okropne. Słyszałem jak bierze łyk i nagle jej uwaga jest skupiona tylko na mnie. Po tylu latach widzę, że jej oczy stały się ludzkie na kilka sekund. Jej ostatnich sekund. Trucizna będąca kwasem wypaliła jej gardło. Nie zdążyła wziąć oddechu gdy upadła na miękkie poduszki. Przykryłem ją kocem. Jeszcze reszki godności pozwalały mi na bycie miłym. W tych ostatnich chwilach nie przypominała kobiety, która krzyczała jak bardzo mnie nienawidzi. Kobieca wersja ojca poszła wraz z nim do ziemi, a chwilę temu miałem do czynienia z resztkami sił. Pod różowym kocem wyglądała na spokojną, klasyczną osobę. Wylałem zawartość obu filiżanek do zlewu. Szybko umyłem naczynia tak aby przypominało to samobójstwo. Zabiłem ⅜ swojej rodziny. Betty zrobiła to sama. Połowa rodziny nie żyła. Postanowiłem być dobrym synem choć raz i jedyne co zrobiłem to zadzwoniłem do księdza.
-Halo? Dodzwoniłeś się do parafii w czym mogę pomóc?- znajomy głos rozbrzmiał w słuchawce.
Uśmiechnąłem się na samo brzmienie i akcent. Tyle razy wybaczał mi grzechy. Wiedział praktycznie jaki byłem, a dalej powtarzał, że Bóg mnie kocha.
-Przyjacielu, moja matka nie żyje. Znajdziesz ją w domu...
-To niemożliwe! Liam?- wtrącił.
-A jak myślisz?
-Przyjdź na parafię, jak będziesz mieć chwilę czasu.
-Właściwie mogę teraz. Nie mam gdzie się podziać.
-To serdecznie zapraszam. Już zaparzam kawę.
Rozłączył się. Uwielbiałem jego bycie człowiekiem. Zazwyczaj duchowni to starzy zboczeńcy plujący na Islam. On był inny, szanował każdego. Szybko ruszyłem w stronę plebani. Zapukałem i automatycznie tym razem bez starchu przekroczyłem prób. Ujrzałem jego czuprynę i nagle uderzył we mnie jakby przynajmniej sam Bóg stanął w progu. Pachniał drewnem oraz kadzidłem. Plebania była skromna, ale elegancko urządzona. Większość rzeczy podarowali mu mieszkańcy. Jako proboszcz nie posiadał typowego dochodu. Żył skromnie z daniny i ogródka który prowadził. Udzielał się pilnie w domach opieki i nawet w ośrodku zdrowia. Należał do tych co pomagali bez interesu i cieszyli się z niczego. Zaprowadził mnie do skromnej kuchni i postawił kawę oraz orzechy na stół.
-Opowiadaj, ludzie mówili żeś martwy i zamordował swoich krewnych.
-Uwierz, wszyscy żyją. Mieszkaliśmy u cudownych ludzi. Pół roku temu zmarli, chorowali. Byłem odwiedzić matkę i znalazłem ją martwą.- upiłem trochę napoju.- Dasz radę ją pochować? Niestety wyjeżdżam znów i nie dam rady.
-Oczywiście. Moje kondolencje. Masz gdzie się przenocować?
-Niekoniecznie. Nie dałem rady.- spojrzałem na okno wzdychając teatralnie.- Matka nie żyje i może była okropna, ale to boli.- kłamałem.
-Możesz u mnie spać. Jestem do twoich usług.
-Naprawdę?- udałem czuba.- Bardzo dziękuję. Bóg zapłać.
W prawdzie nie byłem w kościele od kiedy pochowałem ciotkę.
Gdy rano pożegnałem się zostawiając problem pogrzebu komuś innemu robiąc jednocześnie z matkę sierotę udałem się do jednej z dzielnic największego z miast. Znana część miasta gdzie królowali najlepsi. Bank pieniędzy sławiony przez wyciągaczy pieniędzy. Witryna lokalu na sprzedaż przyprawiła mnie o uśmiech. Wchodząc do środka uderzył mnie zapach cynamonu. Wyposażone wnętrze przypomniało mi jak chciałem urządzić lokal. Starczyło pomalować kanapy i zmienić wygląd pomieszczenia w minimalnym stopniu. Barczysty mężczyzna stał za ladą licząc żetony. Zapewne chciał iść do kasyna.
-Po co żeś tu wlazł?!- krzyknął z chrypą.
-Kupić chcę to miejsce.- rozejrzałem się pokazując dłonią na ściany.- Bogaty chcę być.
-Hmmmm A czy ciebie młody wogóle stać na taki luksus? Lokalizacja i inne tego typu sprawy kosztują.
-Ile chcesz?
-Pytasz jakbyś wiedział wszystko. Młody jesteś i dopiero życie poznasz, a jak to kupisz to napewno. Czterech przed tobą takimi było jak ty i co?! Nikt miesiąca nie dał rady!
Kolejny idiota mający na względzie wystraszyć i pieniądze wziąć. Hazardzista. Stare pruchno.
-Żeby jeszcze pan tutaj sam nie przychodził. Ile?
-Osiemdziesiąt.
-Stoi!- podałem mu dłoń aby przypieczętować.
-Zobaczymy jak długo wytrzymasz. Łap kluczyki i powodzenia.- rzucił we mnie metalowym pękiem i wyszedł.
Teraz dopiero mogłem rozejrzeć się pożądnie po pomieszczeniu. Zaciemnione i praktycznie schowane. Jedno miejsce na składzik, a dalej stoły, kanapy, bar i dwa puste małe pokoje. Usiadłem po mniej znanej mi stronie lady. Zapaliłem wszystkie światła. Musiałem tylko sam poustawiać kanapy, zamontować rury do striptizu, kupić łóżka dla pokoi prywatnych oraz zamówić stół bilardowy. Zawiesiłem kartkę, że przyjmę kogoś do pracy. Składzik miał w sobie dwa pomieszczenia. Jedno postanowiłem zmienić w gabinet. Mury były stare, ale naprawdę solidne. O dziwo pomieszania wygłuszone. Zamknąłem przyszły klub i pojechałem na centarz gdzie spoczywa ciało ojca i brata. Matka do nich dołączyć jutro. Trzy nagrobki z czego jeden dopiero wykopany. Usiadłem w dole opierając głowę o glinę. Nigdy nie będę leżał jak oni, moja wieczność trwać będzie wieki. Dotknąłem ziemi i przesiadłem ją w palcach. Czułem ciepło jakbym był w domu. Spokojne życie, ale wciąż wiedziałem, że obok leży mój ojciec. Wstałem gdy zaczęło kropić. Spojrzałem w wyryte imiona. Moje ofiary. Rozglądałem się za innymi znanymi mi nazwiskami. Szukałem tylko tego przeklętego imienia. Gdzie moja Elizabeth? Nikt nawet nie raczył ich ciał godnie pochować. Tyle czasu, a pewnie dalej sprawdzają swoich bliskich.
-Czego pan szukasz?- głos starszego mężczyzny sprawił, że odwróciłem się w mgnieniu oka.
-Gdzie jest mogiła Elizabeth?
Usłyszałem tylko śmiech. Zagotowało się we mnie na tyle potężnie, że gdybym tylko miał odwagę to starzeć jeździłby ryjem po ziemi.
-Elizabeth leży tam gdzie ją zostawiono. Ciało stare, rozkłada się. Lato było gorące to smród nawet był. Wieśniacy to kijem popychali w głąb jaskinii. Podobno twarz w nienaruszonym stanie. Ja pana zaprowadzę, bo dawno nie byłem.-złapał mnie pod ramię.
Czyli musiała umrzeć po tym jak podała mi dziecko. Położyła się jak pies przy bramie. Zmarła w dniu urodzenia swojej wnuczki. Starzec prowadził mnie przez las. Tej drogi nie znałem. Ścieżka była po części wydeptana. Co jakiś czas przesłonę drzewa dawały o sobie znak.
-A te drzewa?
-Widzę, że dawno cię tutaj nie było.-westchnął dłonią dotykając kory jednego z nich.-Może to głupie, ale myślę, że te drzewa chciały się przewalić. Magia w tym lesie aż kipi. Myślę, że to wina odmieńców. Oni utrzymują hierarchię, zabijają aby jeść więc nie ma takiego przeludnienia. Oczywiście przynajmniej taka była ich rola kiedyś. My głupcy nie możemy zrozumieć jak ważni byli.
-Czyli pan był po ich stronie?- zapytałem wpatrując się w odległy punkt.
-Jak najbardziej, jako jedyny z rodziny nim nie byłem. Znam chyba każdą stronę ich życia. Wiem również, że ty też jesteś odmieńcem. Jakbyś chciał rady to mów. Chyba dalej wiesz jak iść.
-Jasne, dzięki za pomoc.
Powoli podszedłem do grobowca. Bukiety kwiatów i nawet małe znicze. Zaschnięta krew będąca już częścią tych murów. Słyszałem znów jej głos. Pamiętam jak błagała. Po takim czasie nie jest to śmieszne, przyjemne. Najgorsze jest to że właśnie za jej sprawą jestem kim jestem. Wprowadziła dwunastolatka w świat, który pomógł mu podczas głodu oraz znęcania się nad nim. Ratowała psychikę, wspierała i kochała jak brata. Rozwaliłem tą relację niszcząc kolejne grupy osób. Postawiłem na jej barkach ciężar tyłu żyć. Żyłem w dżungli gdzie z każdej strony mogłem zostać zaatakowany, a ona kryła moje plecy. Na spotkaniach broniła nie ważne jak bardzo zawiniłem. Ukształtowała jak garnek z gliny, a ja odwdzięczyłem się najgorszym z najgorszych. Pamiętam jak jej opuszki wręcz przypominające lód musnęły mnie ostatni raz. Chciała abym został. Pozwoliłem jej samej umierać. Dotknąłem krat i szukałem ciał. Tak jak mówił mężczyzna, odór wciąż tam bym. Nagle gdy poświęciłem latarką ujrzałem to czego pragnąłem. Jej ciało. Pół nagie, ale twarz wydawała się być z porcelany. Usta malowane płatkami róż. Śpiąca owieczka wśród wilków, ale to ja miałem ten zaszczyt zgładzić jej puch. Broniły ją psy, ale to ja byłem sprytniejszy.
-Zgaś latarkę.
Odwróciłem się nagle szukając nadawcy głosu. Ujrzałem kobiecy kształt z masywnymi czarnymi rogami. Jej ciało oplatały czarne cienie. Czerwone usta przypominały ciekłą krew.
-Kim ty...
-Morana, idź za mną.- wtrąciła. Stałem jak wryty nie wiedząc co mam ze sobą zrobić. To ten moment gdy jako mężczyzna nie czułem do niej zupełnie nic. Była tylko kobietą.- Na co czekasz?
Ruszyłem w jej kierunku. Chudość jej ciała nie wydawała się naturalna. Szczupłe dłonie z dość długimi, szponiastymi pazurami o czarnym kolorze. Chciałem jej dotknąć, ale nie w taki sposób jak każdy by to zrobił.
-No więc Morano, kim jesteś?
-Naprawdę nie masz pojęcia? Morana. Jestem Morana.- przerwała czytając mi z twarzy. Głęboko westchnęła wchodząc do drewnianej chaty. Zapalała pokolei świece. Najwidoczniej nie było tam elektryczności.-Ty naprawdę nie masz pojęcia kim jestem, prawda?
Skinąłem głową i usiadłem w małej kuchni. Stolik przypominał bardziej taki gdzie można postawić tylko kawę. Dwa krzesła wydawały się być czymś dość dużym. Sama kuchnia minimalistyczna i głównie w drewnie. Gdy świece zapłonęły rozświetlając pomieszczenie Morana usiadła naprzeciwko podając mi ziołową herbatę. Oczywiście musiała ona być w drewnianym kubku. Zapewne była zielarką lub czarownicą tradycjonalistką. Nie miała już płaszcza. Okazało się, że wiśniowa suknia z masywnym gorsetem oplatała jej szczupłe ciało uwydatniając jej średniej wielkości biust. Na szyi miała łańcuszek z rubinami co jakiś czas. Czarne włosy opadały aksamitnie na jej półnagie ramiona. Rogi dodawały jej uroku. Przypominała jelenia o wychudzonej postawie. Zapach szałwi tulił moje zmysły i skakał grając melodię.
-Jestem najdłużej żyjącym odmieńcem i jakby czymś w rodzaju królowej matki. Z biegiem ewolucji straciliśmy rogi.- odchrząknęła głośno przełykając ślinę.- Uczyłam was w tajemnicy do momentu aż postanowiliście się rozsiać po całym magicznym świecie. Ostatecznie powiedzieliście, że jestem nikim i chcieliście wydać, a znaczy wydaliście. Miałam was początkowo zabić, ale miałam serce.
-Ile masz dokładnie lat?
-Więcej niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Jak widać pomogłeś mi w tym aby unicestwić praktycznie wszystkich odmieńców. Dziękuję.
Zatkało mnie. Ona dziękuje mi za to, że zabiłem sobie podobnych. Walnięta, ale jednocześnie rozumiem to co robi. Dotknąłem jej dłoni dodając otuchy. Wydawała się zmęczona mówieniem. Ciężar jej serca opadał na moje barki.
-Ja idę się zabić. Nie chcę tego dłużej ciągnąć. Moje niewielkie pieniądze trafiają do ciebie. Ten dom sam się rozłoży więc jego daję najsprawiedliwszej matce naturze...
-Czekaj, czekaj. Dlaczego ja? Morano z całym szacunkiem, ale pierwszy lepszy gość napotkany w lesie nie będzie odpowiednim człowiekiem na oddanie mu swoich pieniędzy.- wbiegłem jej w słowo.
Zaśmiała się. Miała widoczne kły, a jej zęby przypominały czysty śnieg. Ta wręcz sztuczna postawa była idealna. Królowa matka i zgadując najstrsza kobieta na ziemi. Odmieniec klasy wyższej niż nam się wydaje.
-Obserwuję cię od kiedy zadawałeś się z Elizabeth. Masz to okrucieństwo, którego chciałam. Zrobisz coś dla mnie.
-Co niby mam zrobić?
Znów kącik jej ust powędrował w górę. Wydawała się upajać moim głosem cicho zaciągając powietrze.
-Za ogrom lat kobieta o imieniu Monica Ross wyda na świat dziecko. Dostanie ono ogromną moc i jej przemiany jako jedyne w tym świecie będą bolesne i takie jak w naturze powinny być. Zabijesz ją krótko przed katastrofą gdzie zginąć ma podobnież wiele istnień. Tylko przed jej śmiercią proszę o jedną rzecz.- wstrzymała oddech zaciskając usta w cienką linię. Coś na kształt łez napłynęło jej do oczu. Dłoń zaciśnięta na kubku najmocniej jak się da aby nie pokazać jak drży.- Opiekuj się nią. Może brzmi to głupio, ale ona tego potrzebuje bardziej niż myślisz. Zrobisz co uważasz za słuszne, ale jeśli się nią odpowiednio zaopiekujesz to ona odda to dwa razy mocniej.
-To jest proste, nawet bardzo. Dlaczego ty nie masz zamiaru zrobić?- skonfrontowaliśmy wzrok walcząc na spojrzenia.- Jesteś przecież taka doświadczona i wręcz ikoniczna.
-Diana cię potrzebuje i tutaj nawet moja obecność nie da jej tego co twoja. Po drugie ja nie chcę już żyć. Nie jem od wielu lat, schudłam i chcę odejść. Zrób co ci każe, weź pieniądze i co najważniejsze żyj.
Wstała po chwili przynosząc kufer oraz szkatułkę. Otworzyła najpierw zawartość mniejszej pojemności. Wyciągnęła z niej łańcuszek zakończony krzyżem. Pokazywała starannie z każdej strony jak wygląda krzyż. Bez zbędnych ornamentów i przypominający największy cud sztuki srebra. Następnie wyjęła szmaragdy będące kolczykami. Do kompletu był naszyjnik w tym samym kolorze. Zdobiony w identyczny sposób jak królewskie klejnoty. Zaparło mi dech w piersiach.
-Krzyż jest dla ciebie, a resztę przekaż Dianie w dogodnym dla ciebie momencie.- wzrok skierowała na kufer puszczając mi oczko.- W kufrze są te drobne oszczędności. Masz jakieś pytania?
-Banknoty?-skinęła głową.- A tak wogóle, to z jakiej racji nie czuję do ciebie jakiegokolwiek pociągu seksualnego? Jesteś piękna i jakby na tym to się kończy.
-Jestem czymś na wzór Boga więc ty nigdy nie ujrzysz mnie w innym świetle jak jedynie piękną istotę. Oczywiście ja jestem tym typem bogów, który jest atrakcyjny dla oka. Niejednokrotnie spotkasz bogów, a może nawet spotkałeś. Oni są czymś chwilowym, a ja niby wiecznym.- parsknąła łapiąc mnie za dłoń.- Tylko takie coś jak "wieczność" nie ma prawa bytu. Mogę żyć dwa tysiące lat, pięć milionów lat, a i tak ostatecznie się wykończę.
Trudno mi uwierzyć w istnienie takiej osoby jak Morana, ale ci dopiero zrozumieć. Jej myślenie wykracza poza skalę mojego kilkuletniego rozumowania. Gdyby chciała to w mgnieniu oka zabiłaby nie musząc ruszać się z krzesła.
-Co w takim razie potrafisz Morano?- spytałem nachylając się lekko.
Przejechała językiem po zębach. Jej sylwetka znaczenie się wyprostowała.
-Potrafię dużo więcej niż jesteś w stanie pojąć. Wzrokiem wybucham owoce i nawet zwierzęta. Na ogół potrafię panować nad wszystkim tylko za pomocą zmysłu wzroku. Kontroluję ogień co tłumaczy dlaczego jeszcze wielu z was żyje. Staram się nie korzystać z magii bezmyślnie. Lubię być blisko natury i brać z niej moc do życia. Mam też coś co w twoim języku śmiało nazywam "autodestrukcją". Zabiję się sama na twoich oczach.
-Czyli jesteś wszystkim, a wolisz być nikim?
-Kocham bycie nikim.- odchrząknęła.- Ty też pokochasz.
-Stawiasz to w ciekawym świetle, Morano.
-Będziesz mieć tyle lat co ja to może to zrozumiesz.
-A tak wogóle to co złego zrobili ci ludzie?
-Zanim usłyszysz tą historię, to mówię ci zawczasu, że warto pomagać. Pojmano mnie mówiąc, że chcą tylko przesłuchania. Ostatecznie chciano spalić mnie na stosie. Gdy ogień muskał moje ciało pytam "Dlaczego mi to robicie?". Poparzona rzuciłam się do rzeki.- oczy zwróciła ku oknu udając, że nic ją nie rusza.- Bili mnie, rzucali, przypalali, chciało odcinać rogi. Do tej pory mam blizny na biodrach. Kiedyś oddali mnie do domu publicznego. Najlepiej żyło mi się na dworze króla. Niestety tylko piętnaście lat. Po śmierci króla znów skopano mnie kilkukrotnie oraz zawołano psy.
-Skoro cię krzywdzili, to z jakiej racji im pomagasz? Słyszysz wogóle siebie?
-Słyszę, a robię to z miłości. Kocham ludzi...
-Miłość nie istnieje!- wepchnąłem się w słowo.
-Jeszcze zobaczysz jak to jest.
-Chętnie. Kiedy?
-Trochę to potrwa. Nie musisz o tym myśleć, ale jak poczujesz to wszystko ci się połączy. Daj z siebie wszystko.
Pstryknęła palcami unosząc głowę do tyłu. Kupka popiołu to jedyne co po niej zostało. Szare mikroskopijne kawałki. Poczułem lekką pustkę. Naprawdę wydawała się być normalna. Pośród bandy wariatów i egoistów ona miała wszechobecną dobroć. Krzywdzili ją tylko dlatego, że była dobra. To jeden z kilku powodów dlaczego akurat ja wolę być zły. Zabiorę życia, które mi zagrażają. Tchórze od bólu robiąc z sobie nikogo. Nieuczciwie siedzę na szczycie. Wstałem. Okazało się, że jest naprawdę późno. Szybko zatargałem pieniądze do lokalu. Czym prędzej teleportowałem się do rodzeństwa. Adison biegła w moją stronę po drodze rzucając widły w stóg siana. Poczułem jej ciężar uderzający o mnie z niesamowitą siłą. Uśmiechnąłem się obracając ją wogóle właśnie osi.
-Mówiłem, że wrócę.
-Dobrze wiesz, że zostawiasz nas nie raz. Mów!
-Co mam ci powiedzieć?- spytałem idąc w stronę domu.
Pomimo wszystko ten świat wydaje się być bardziej czysty. Świat magii jest skomplikowany i malowany typowo w ciemnych barwach.
-Gdzie byłeś i co nowego w świecie.
-Zbierz wszystkich.- ujrzałem jej zmieszany wzrok.- Nie martw się. Niestety to delikatna sprawa.
-Liam?- zatrzymała się zwracając moją uwagę.- O co chodzi? Dobrze wiesz, że mi możesz powiedzieć.
W milczeniu ominąłem ją wchodząc do domu. Akurat wszyscy siedzieli w kuchni. Margaret przytuliła mnie w typowo matczyny sposób. Resztki ciepła jakie posiadaliśmy po przemianie dodawały jej ciału ludzkiej poświaty. Asgar opadł na moje barki. Zmęczenie mocno dawało mu w znak. Usiedliśmy przy stole. Tym razem to ja musiałem być głową rodziny. Wzrok przeniosłem na nich. Moja jedyna rodzina przy wspólnym stole. Czterech wiecznych piór. Każdy z nas szuka swojej drogi. Moją jest utrzymanie tej rodziny w całości do końca. Mogę dodać, ale nigdy odjąć. Dwie najważniejsze kobiety w moim życiu oraz chłopak dzięki któremu żyje. Kocham ich, ale tak jak w zdrowej miłości ma ona granice. Zrobię dla nich wszystko, ale też totalnie nic.
-No więc.- przechyliłem głowę minimalnie bardziej w stronę brata.- Mama nie żyje od trzech miesięcy.
Kłamałem. Dlaczego? A chociaż by po to aby chronić swój atrakcyjny tyłek. Margaret może się domyśla, ale niech to zostanie jej myślą. Spuściliśmy głowy. Matka była okropna, ale jako jedynej z naszej powalonej rodzinki szacunek się należy. Może kiedyś pożałuje tej kobiety przy kości. Szanuję niezmiernie dożywioną, kolorową matkę, a do końca życia gnębię szary wieszak. Asgar i jego piękna dusza znów została uderzona. Niestety słabością tej odpowiedzialności była śmierć "bliskich".
-Podobno przytyła bardzo przed śmiercią. Zaczęła żyć inaczej, nawet jej myślenie uległo zmianie.- dodałem chcąc załagodzić sytuację.
Rozżalony wzrok Asgara przeszył mnie na wylot. Pomyślał o tym na bank. Cwany.
-Skąd masz takie informacje?
-Wtyki drogi bracie. Oczywiście są też rzeczy dobre, znalazłem pracę.
-Niby jaką?- zażartowała Margaret.
-Uwierz, że kiedyś dzięki tej robocie będę miał miliony.
Najgłośniej zaśmiał się Asgar.
-Powiedzmy sobie prawdę, ty nie jesteś obowiązkowy, nie masz nawet pomysłu na biznes. Sądzisz, że na drineczkach zbijesz majątek? Wróć do świata realnego. Spójrz na siebie! Chodzisz cztery dni w tych samych ciuchach. Od śmierci ciotki i wuja zaniedbałeś rolę, szopa niedługo się rozpadnie, drzewo jest nie porąbane. Chcesz mieć za co żyć? To weź się za uprawę pola, a nie śnisz o niewidomo czym!
-Jeszcze zobaczymy! I to ty będziesz się zastanawiał czy nie warto będzie się u mnie zatrudnić!
-Dobrze, ale nie dotykaj pieniędzy.
CZYTASZ
Liam
RomanceDo czego jesteśmy zdolni aby wygrać grę zwaną "życiem"? † Bezwzględny morderca i jego początki. Każdy ma słabości, nawet ci którzy są ponad szczyty. Do czego jest zdolny aby wygrać z śmiercią? Czy usuwanie wrogów krwawym ostrzem będzie dotrzymywać...