10 stycznia 1724
.
Wstałem znów przenosząc się do lepszego świata. W kuchni siedziała ciotka robiąc śniadanie. Wuj starał się jej pomóc jak tylko umiał. Rzadko widywałem mężczyzn w kuchni, a tym bardziej pomagających kobiecie. Oni wydawali się być ikonami związku, a wręcz mentorami. Wydawało mi się jakbym żył w śnie wymarzonego życia. Uściskałem ramieniem kobietę i podałem ochoczo dłoń wujowi.
-W czymś pomóc, ciociu?- zapytałem.
Uprzejmość wydawała się sama wychodzić. Przy nich byłem lepszy, bo jeszcze nie zdążyli mnie skrzywdzić.
-Sebastianku, usmaż jajka. Tylko najpierw wymieszaj je w misce dodając szczypiorek, sól i pieprz. Wlej na patelnię i ciągle mieszaj.
-Oczywiście, nigdy nie gotowałem. Matula nie chciała mojej obecności w kuchni.
-Miałam za panny bardzo podobnie, ale pojawił się mój kochany Antoni i nauczył od podstaw. Mogę cię też nie tyle nauczyć co dać ci książkę którą sami pisaliśmy. Przepisy i innego tego typu.- opowiedziała przyglądając się moim ruchą.
Nigdy nie gotowałem i ta nowość jakoś wydawała mi się przyjemna. Zrobiłem co kazano z chirurgiczną dokładnością. Nigdy nie widziałem takich rzeczy. Gdy stół wypełnił się jedzeniem zasiedliśmy. Nigdy nie było mi tak głupio jak wtedy. Rozmowa była miła i chyba dwa razy już zdążyli się mnie zapytać jak się czuję. Tak jak chciałem ich zabić teraz już mam ochotę ich trzymać przy sobie.
-Na długo wyjeżdżacie?- zapytałem.
Kobieta się uśmiechnęła i spojrzała na męża. Byłem zamieszany bardziej niż zawsze.
-Nie mam siostry, wiem, że jesteś obcy. Jak masz na imię? Opowiedz nam o sobie.- powiedział mężczyzna.
Jego ton wydawał się być spokojny, ale dlaczego oni mnie tutaj chcą. Zebrały mi się łzy w oczach choć nie uroniłem ani jednej.
-Dlaczego mnie chcecie? Jestem przybłędą i wy tak mi ufacie.
-Nie mamy dzieci, a ty masz to coś. Powiedz co cię sprowadza akurat do nas.- wyszeptała ciotka.
-Jestem Liam Sebastian Miteńko, pochodzę z bardzo daleka. Mam trójkę rodzeństwa, podróżuję i szukam nam miejsca. Ojciec zmarł, a matka nas terroryzuje. Chcę aby byli bezpieczni. Byliście pierwszymi którzy chcieli mnie w swoim domu.
-Kiedy ich przyprowadzisz? Oni mogą z nami mieszkać ile chcą. I tak nie mamy komu przepisać tego wszystkiego. Chociaż wam się poszczęści.
-Naprawdę?- zapytałem zdziwiony.
-Oczywiście, jesteśmy teraz rodziną. Kiedy tutaj przyjedziecie?
-Niebawem, muszę po nich pojechać. Wyjadę dziś i wrócę za kilka dni lub tygodni. Mogę nawet po śniadaniu.
-Jak chcesz, to twoja decyzja. Niech Bóg ma cię w opiece, synu.
-Dziękuje ciociu i wuju. Będę już leciał.- powiedziałem odchodząc.
Pierwszy raz zyskałem dwoje ludzi mających serce. Teraz tylko najtrudniejsza część całego planu. Pożegnania były najtrudniejsze. Gdy żegnamy zmarłych jest to proste, życia nie wrócisz. Gdy żegnamy żywych boimy się, że to ten ostatni raz. Uściskałem ich czując się jak syn idący na wojnę. Oni nie widzą czy wrócę, ja też nie. Osobiście wrócę, ale chciałbym z Asgarem, Adison i Margaret. Marzyłem o założeniu z nimi nowego życia. Mając dwadzieścia cztery lata poczułem się jak ktoś. Pomoc starszym ludzią nie mogła być czymś złym. Wróciłem do siebie. Szara rzeczywistość i brudne działania. Deszcz nie chciał dać nam chwili wytchnienia. Szliśmy przez dobre pół kilometra za drewnianą trumną. Zac wydawał się dumnie prowadzić orszak z matką pod ręką. Kobieta płakała i bardziej przypominała płatną płaczę niz żonę. Wydawała się być jakoś bardziej zadbana, grubsza i dopełniona. Przypominało to coś na kształt wolności. Ojciec nie był najlepszym mężem, ale zdecydowanie lepszym niż tatą. Długo mógłbym wymieniać jego wady, ale zaletą był fakt, że praktycznie nigdy nie odpuszczał. Niestety ja odziedziczyłem po nim tą głupią cechę. Nie tylko to posiadałem. Podobnie jak on wolałem mieć przy sobie uległą duszę. Mama należała do takich aż za bardzo. Nie mam pojęcia czy chciała taka być. Obiecałem sobie, że gdy ja znajdę kogoś dla kogo oddałbym życie, pieniądze i się zmienię, to będę traktował ją jak księżniczkę. Zapraszał na randkę przynajmniej raz na miesiąc, budził ją całując czule w szyję i robił śniadanie identycznie jak u wujka i cioci. Szanse są marne więc mogłem pomarzyć. Nie mieliśmy nawet parasolek. Oddaliśmy jedną dziewczyną idącymi przed nami. Niech chociaż siostry mają suche włosy i o katar mniej. Nagle zaczął sypać śnieg aby w duecie z deszczem niszczyć nas. Przy bramie spojrzałem na Asgara. Jego wzrok wypalał we mnie dziury jakby winił mnie za wszystko.
-Co?- spytałem gdy ksiądz odprawiał swoje modły.
Nasze mokre włosy przyklejone do czół tworzyły rzeki. Ciemne rzeki mające ból i coś na wzór szacunku. Myślę, że każdy chciał jego śmierci, ale nikt nie będzie tego krzyczeć.
-Nie było cię w nocy. I ty nas niby chronisz? Liam, spójrz jak to wygląda. Ja siedziałem z dziewczynami, a ty poszedłeś na dziwki.
-To nie tak...
-A jak?- przerwał mi robiąc znak krzyża.
-Możemy uciekać, mam dla nas dom, rodzinę...
-To jest nasza rodzina, nie kłam i choć raz bądź odpowiedzialny...
-Byście okazali szacunek ojcu, ale jak widzę pasjonująca rozmowa musi trwać.- powiedział Zac stając obok mnie.
Oczywiście głupi przydupas rodzinny musiał mieć swoją cegiełkę.
-Zamknij mordę.- warknąłem.
Podniósł jedną brew z zaciekawieniem. Jakby mógł to zapewne leżałbym w grobie zamiast ojca. Oblizałem dolną wargę.
-Teraz ja tu żądze. Wynoś się dziś w nocy. Asgar? Nie myślisz, że to dobra decyzja?
Spojrzałem na brata błagając wzrokiem aby miał litość i stanął po mojej stronie. Wstrzymując oddech czułem jak serce podeszło mi do gardła.
-Dokładnie, Liam powinien nauczyć się życia.
Zagotowała się we mnie, ale nie dziwię się Asgarowi. Sam bym wolał jeszcze pożyć.
-Będziesz następny, Zac.
-Liam, ty mi grozisz? Przestań robić z siebie najwyższego. Zabijesz mnie? Uroczo. Kiedy? Na pewno nie dziś.- odszedł zostawiając po sobie niesmak.
Trumna ojca powoli opadała w dół. Rzuciłem od niechcenia białą różę. Matka upadła na kolana brudząc płaszcz. Jej teatrzyk przypominał nieudany spektakl na który prędzej bito się o bilety. Był on częścią mnie. W jakiś sposób wpłynął na moje teraz. Jakby nie rodzeństwo stał bym z boku i uważnie obserwował sytuację. Tym razem chciałem ich wspierać i dodatkowo wkurzyć brata. Ulżyło mi gdy opuściliśmy bramę cmentarną. Największy ból i rana opuszczona na wieki i przykryta piachem. Już nigdy nie zobaczę jego twarzy, nie usłyszę zgrzytania zębów, chrapania i obelg. Uśmiechnąłem się spoglądając w niebo. Płatek śniegu roztopił się na moim nosie. Stypa miała być w pobliskiej knajpie. Usiadłem obok rodzeństwa, ale w rogu jak wyrzutek. Zac postanowił zająć miejsce obok aby tylko dołożyć oliwy do ognia. Butelka wódki umilała jego błazenadę. Parskałem na każde słowo dobra na jego temat. Upijałem się w zastraszającym tempie. Nagle dłoń Asgara zatrzymała kolejny łyk. Piłem z butelki, bo nie miałem nic do stracenia. Ludzie i tak gardzili mnie wzrokiem. Brat nalał sobie do szklanki połowę jej pojemności i dodał herbaty. Pierwszy raz widzę jak on pije, a tym bardziej jak ktoś pije w taki sposób. Nikt nie dodaje wódki do ciepłej herbaty.
-Dlaczego?- zapytałem.
-Dlatego, że nie chce całkowitej kontroli dziś, a poza tym ty już za dużo wypiłeś.
-Ma rację. Liam, mogę cię prosić na kulturalnego papierosa?- zaproponował Zac.
Skinąłem głową. Darmowy pet nie był czymś złym. Lekko chwiejnym krokiem postanowiłem udać się za salę. Deszcz dalej padał. Przypominał rozlane łzy. Jakby ojciec wiedział ile razy płakałem. Może kiedyś osobiście mu to powiem. Upiłem kolejny łyk wysokoprocentowego napoju. Od dwunastu lat upijam się aby nie bolało. Na początku jako dziecko tylko po to aby nie czuć głodu, później aby zapomnieć, a teraz aby już życie nie dawało tyle bólu. Parsknąłem śmiechem. Zac obdarzył mnie głupim idealnym dla snobów grymasem. Przyłożyłem papierosa do ust odpalając elegancką zapalniczką. Ukradłem ją jednej z moich ofiar. Najpierw pozbawiłem ją dziewictwa, następnie życia i kolejnym punktem była zapalniczka. Podobno pochodziła z Francji i miała nigdy nie zgasnąć. Takie zaczarowane gadżety dawały punkty dodatnie do zaakceptowania magii.
-Nienawidzę cię.- powiedział Zac zbliżając mi nóż do gardła.
Nie byłem wzruszony jego zachowaniem. Zamiast zrobić to samo postanowiłem zaciągnąć się papierosem. Śmiercionośny dym wypełnij moje płuca dając rozluźnienie.
-Od zawsze byłeś wyrzutkiem, ale już za chwilę pokażesz nam, że jesteś martwą duszą. Porozmawiasz z ojczulkiem, dobrze?!
Chłopak mocniej przycisnął mi ostrze. Wahał się bardziej niż myślałem, że będzie. Z jego strony przewidywalne było, to że kiedyś będzie chciał mnie zabić.
-Jak zginiesz to uwierz, obiecuję, że będę pieprzył Adison każdej nocy. Będziesz na to patrzył jako duch gdy tylko cię wywołam.- warknął do mnie.
Wtedy uruchomił mnie do granic możliwości. Mógł mówić źle o każdym, ale nie grozić mojej siostrze. Rodzeństwo było dla mnie światłością. Szybkim ruchem z papierosem w ustach wytrąciłem mu nóż. Nawet pod wpływem alkoholu potrafiłem zabijać. Nawet może i bardziej niż na trzeźwo. Szybkim ruchem wbiłem mu nóż w brzuch. Zwijał się z bólu, a ja poruszałem ostrzem.
-Widzisz kim jesteś?! Mordercą!
Po jego słowach zadałem kolejne ciosy na oślep. Byłem wściekły, zawiedzony. Krew była wszędzie, moja koszula nasiąknięta do takiego stopnia, że każdy głupi by zobaczył. Znów przyjąłem stanowisko najgorszego, tego co wymierza śmierć. Zostałem panem śmierci i dyktatorem jednocześnie. Zabiłem go. Pomimo, że nie żył wciąż zadawałem mu ciosy. Zemsta nie mogła polegać na tylko głupim zabiciu. Musiałem być pewny, że jakieś moce nie wejdą w jego ciało. Chciałem aby cierpiał mocniej i dłużej, ale wściekłość nie dawała mi szansy na wykazanie się. Pragnąłem ulgi i pewności. Rozpiąłem mu spodnie i szybkim ruchem odciąłem przyrodzenie dla pewności, że nigdy nie dotknie mojej siostry. Marzyłem aby smażył się w piekle i czekał aż dołączę. Chciałem aby go gwałcono aż zacznie żałować, że kiedykolwiek kogoś skrzywdził. Zostałem najstarszym żyjącym Miteńko w rodzinie. Wepchnąłem mu odciętą część do gardła. Rozerwałem mu przy tym usta. Mogłem to zrobić jak jeszcze żył. Udusiłby się tym samym czym robił krzywdę mojej siostrze. Wpychając głębiej czułem się znakomicie. Był moją rodziną, ale tylko w papierach. Nikt normalny nie krzywdzi swoich. Alkohol dodawał mi ciepła oraz pewności. Jego dłonie leżały bezwładnie. W każdą z nich wbiłem ostrze i przeciągnąłem jeszcze bardziej kalecząc. Rany zadane na brzuchu były tak liczne, że z niektórych wychodziły flaki. Studenci medycyny w taki sposób posiadaliby znakomity przykład genitaliów w gardle oraz przewodu pokarmowego. Wydłubałem gałki ocznej rozsmarowując je na drewnianej posadzce tarasu. Jakbym go nie znał to zapewne miałbym problem z rozszyfrowaniem kim on jest. Z rozerwanymi dłońmi, wypływającymi wnętrznościami, bez gałek ocznych i przyrodzeniem wepchniętym do gardła postanowiłem go zostawić. Czułem się spełniony gdy krwista maź i resztki jedzenia jakie jeszcze chwilę temu jadł leżały na nim i obok. W domu przebrałem się w czyste ciuchy i zabrałem pieniądze brata. Kochałem bogactwo, ale jego musiało spłonąć. Szybkim ruchem wrzuciłem banknoty do pieca mieszając je metalowym prętem. Usiadłem przy kominku opierając głowę o ciepłą ścianę. Znów jestem tym złym, najgorszym i najbardziej znienawidzonym. Co robię źle? Wszystko. Zabiłem już tyle osób, że czeka mnie piekło nad piekłem. Godzinę później usłyszałem jak ktoś wchodzi do domu i najwidoczniej kogoś szuka. Na mój widok uklęknął przy mnie i pomógł mi wstać.
-Liam? Zac nie żyje, wiesz co się z nim stało. Jesteś pijany i powiesz mi prawdę.- Asgar uśmiechał się przez łzy.
-Zapaliliśmy i on kazał mi odejść. Spaliłem jego pieniądze w zemście.- stwierdziłem mrugając kilka razy.
-Synu, nie wiesz kto to mógł być? On tam leżał cały we krwi...- płakała matka.
-Mamo, ja nie wiem, bardzo mi przykro. Niebo zyskało kolejnego aniołka.- wyszeptałem.
-To prawda, ksiądz już wie. Jego ciało pochowamy jutro w zamkniętej trumnie. Nie chcę patrzeć na to.
-Będzie dobrze, obiecuję.- stwierdził Asgar prowadząc matkę w stronę fotela.
Kobieta płakała najmocniej jak potrafiła. Czułem się tak jakby zaraz miała wycieknąć jej krew z nosa. W pewnym stopniu rozumiałem jej ból. Straciła dzień po dniu męża i ulubionego syna. W prawdzie ja straciłem brata i ojca. Czy czuję się z tym źle? Nie. Dlaczego? Jedynym najgorszym złem zostałem tylko ja. Jestem prawdziwym diabłem i czarną owcą tej rodziny. Usiadłem z pozostałym rodzeństwem w szopie. Znów spędzimy nockę jako osamotnione dysze.
-Spakujcie to co cenne i ważne dla was.- powiedziałem.
-O co ci chodzi, Liam?
-Zrobisz to co ci każe, Asgarze. Nie miej do mnie żalu, bo nic nie zrobiłem.
-Asgar? Nawet jeśli Liam coś zrobił, nawet jakby zabił tatę i Zaca to w końcu zaczynamy nowe życie. Nikt nas nie skrzywdzi.- Adison wzięła moją stronę przykładając dłonie bliżej lampy naftowej.
Zdjąłem płaszcz i jej podałem. Dziewczyna niepewnie wyciągnęła dłoń po przedmiot. Nie wiedziała, że jako odmieniec nie czuje takiej temperatury.
-Będzie ci zimno.
-Nie, wam niedługo też.
-Zaczynamy nowe życie. Będziemy po tylu latach żyć jako normalni ludzie.
-Z rozbitą przez śmierć rodziną.- wepchnął się Asgar.
-Zacznij być optymistą...
-Każdy oprócz ciebie stara się okazać szacunek zmarłym, a ty?!
-Mówisz jak ojciec, może chcesz być następny, co?!- warknąłem do niego.
Zabrzmiałem jak zwierzę, zwykłe i wręcz nadpobudliwe. Jego wzrok i ruch dłonią pokazywał, że był gotów wziąć najbliższy kij i uderzyć w obronie.
-Liam! Uspokójcie się!- krzyknęła Margaret.
Poczułem jakby ktoś wybudził mnie z transu. Nie wiedziałem czy to normalne, Elizabeth też nie mogłem się zapytać. Z tego co się dowiedziałem zmarła godzinę po moim odejściu. Jej córka zdążyła zaszlochać gdy wyziąnęła dusza. Zakażenie przebiegło dużo gorzej niż myśleliśmy. Amber zmarła jako ostatnia wtulona w oba stygnące ciała chłonąc ostatki ciepła. Ją jako jedyną dało by się uratować, ale gdy tylko dorwała by się do jedzenia to skończyła by tragicznie. Miała silny organizm jak i charakter. Elizabeth miała wszystko, prócz wytrzymałego organizmu. Odmieńcy mogli chorować, ale było to coś wręcz niemożliwego. Nie posiadaliśmy zwykłych chorób, a bardziej nasze jako osobny rozdział. Zetknąłem się wzrokiem z Adison. Dziewczyna zamrugała brązowymi rzęsami. Lubiłem jej delikatność pomimo, że Margaret była bardziej subtelna. Adison przypominała bawełnę, a Margunia bardziej jedwab. Tej nocy postanowiłem zostać z nimi aby jutro godnie pożegnać brata. Wciąż widziałem jego obraz. Jakbym mógł to jeszcze bym poszedł trochę pomęczyć ciało. Wstałem kolejny raz spoglądając na śpiącą rodzinę. Obiecałem. Złamałem obietnicę. Szybko pobiegłem do kościoła. Trumna jeszcze była otwarta. Półmrok i prawie pełnia księżyca. Światło dawało blask na martwe ciało. Starano się zamaskować uszkodzone narządy wpychając je ponownie w brzuchu. Brzytwą zaszyte rany i nałożyło białe, satynowe rękawiczki na dłonie. Oczywiście pokryty się one lekko krwią. W gardle wciąż tkwiło odcięte przyrodzenie. Widać było, że ktoś próbował je wyciągnąć. Wepchnąłem odciętą część jeszcze głębiej. Oczodoły miał krwiste wręcz robiące się czarne. Wyjąłem nóż z kieszeni i wbiłem na wysokości przepony szybkim ruchem przeciągając w dół. Później nakreśliłem krzyż na piersi. Do rany wsypałem ususzony tytoń. Resztki po papierosach nadawały się idealnie to pokazania za kogo go uważam. Był identycznie bezużyteczny jak owe znalezisko w kieszeni. Złapałem go za szyję i mocniej przygniotłem do poduszki.
-Widzisz? Znaczy teraz już nie, ale chyba wiemy o co chodzi. Kto jest wyżej?! No kto! Jestem teraz wszystkim!- krzyczałem spluwając mu na twarz.
Odpuściłem i krążyłem wokół trumny. Trupi zapach połączony z czymś na kształt krwi oraz soków żołądkowych drażnił moje nozdrza. Zataczałem coraz szybciej kręgi.
-Czemu nie mówisz, braciszku? Tak kochałem jak kłapałeś mordą. A! No tak, nie możesz. Wypije twoje zdrowie przy najbliższej okazji. Oby cię gwałcili w piekle tak żebyś błagał o litość.- warknąłem do niego i uderzyłem o trumnę.
-Słyszysz? A no tak, nie możesz, bo nie żyjesz!- zaśmiałem się z własnej głupoty uderzając pieśnią w trumnę.
-Dobranoc, braciszku. Nigdy się nie zobaczymy, tak samo jak nigdy nie zobaczysz reszty, dopilnuję tego. Chuj ci w szczękę, dosłownie.
Zostawiłem go w takim stanie. Poczułem się tak jakby wszystkie złe emocje odeszły. Ten widok masakrowanego ciała dodawał mi poczucia bezpieczeństwa. Byłem szaleńcem, nawet mój śmiech taki pozostawał. Poszedłem do domu w którym przebywałem kiedyś często. Otworzył mi mężczyzna. Na mój widok chciał zamknąć drzwi, ale przytrzymałem je na tyle mocno, że huk mojej dłoni odbił mrok. Wpuścił mnie aby nie obudzić sąsiadów.
-Czego chcesz? Nie dość ci tego, że moja żona i córka nie żyją?- pytał najspokojniej jak potrafił.
-Wódkę. Daj mi wódkę. Teraz.- wycedziłem robiąc się nerwowy.
-Chwila. Dlaczego Elizabeth wogóle cię szanowała? Nie pytam już aby ci dogryzać, ale z ciekawości. Napiję się przy okazji z tobą.- dłonią wskazał salon.
Usiadłem na kanapie. Jeszcze kiedyś śmiałem się na nich ściskając ramieniem kobietę, którą kiedykolwiek kochałem. Przeźroczysty płyn rozlany do dwóch szklanek umilał nam życie zbyt często. Mąż Elizabeth po jej śmierci nienawidził mnie do granic możliwości. Długo musiał przyswoić informacje. Dobry mężczyzna o sercu delikatnym jak dziecięca skóra. Lubiłem go, nawet tolerowałem. Uniosłem szklankę i pomyślałem o bracie, piłem za niego. Możliwe, że nawet za siebie. Wymordowałem 2/7 rodziny. Zostało nas tylko pięcioro z czego matka jest starszą kobietą po utracie syneczka i męża.
-Za co lubiła mnie Elizabeth? Chyba było jej mnie żal i tyle. Kochałem ją jak nikogo innego, ale wybrała ciebie.- obracałem szklanką na boki tak aby płyn sunął po ściankach tworząc beznadziejny wzór.
-Nie będę kłamał, ale gdy wróciła z święta, to mówiła tylko o tobie. Żal jej było głodu. Już wtedy chciała cię przemienić, ale nie dała rady.
Upiłem kolejny łyk kończąc pierwszą butelkę. Wstałem lekko wypity.
-Idziesz?
-Dokładnie, dzięki za alkohol! Nigdy już się nie spotkamy więc i tak mam cię głęboko w poważaniu.
-Liam! Czy ty mnie wykorzystałeś aby pić?
-Oczywiście, przyjacielu.
-Pies cię jebał!- krzyczał.
-Nie tylko! Dzięki za miłe słowa!
-Diabeł cię ukaże!
-Pies jebał, diabeł ukarze! Żyć nie umierać! Czekam!
Machnął bezsilnie dłonią dając mi do zrozumienia jakim idiotą jestem. Z uśmiechem opuściłem posesję starając się dojść do szopy. Cel został osiągnięty i położyłem się obok siostry. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Poradnik jak pić za darmo byłby dobrym pomysłem.
.
.
.
Dziękuję za przeczytanie!
CZYTASZ
Liam
RomanceDo czego jesteśmy zdolni aby wygrać grę zwaną "życiem"? † Bezwzględny morderca i jego początki. Każdy ma słabości, nawet ci którzy są ponad szczyty. Do czego jest zdolny aby wygrać z śmiercią? Czy usuwanie wrogów krwawym ostrzem będzie dotrzymywać...