Rozdział 3. Joda. I Ain't Worried

5.6K 302 274
                                    


JODA

----------------------

Eryk z miną męczennika otworzył drzwi z klucza i nacisnął klamkę, gestem zapraszając mnie do środka.

Zacisnęłam powieki i postanowiłam, że choćby nie wiem co, dam radę. Ludzie, którzy wyjeżdżają dokądś na odwyk, nigdy nie mają lekko i zwykle nie pałają miłością ani do terapeutów, ani do innych pacjentów.

Mnie również nie musiało się tu podobać, ale skoro powiedziałam A, powinnam powiedzieć i B, nawet przez zaciśnięte zęby. W końcu to był mój pomysł. I teraz musiałam przyjąć na klatę jego konsekwencje.

Spojrzałam po raz ostatni na gościa aktualnie bez dołeczków, za to z grobową miną, i przestąpiłam próg pubu, wciągając do płuc zapach ciemnego piwa, tłuszczu, lakierowanego drewna i... środków czystości. Zrobiłam kolejny krok i... potknęłam się o coś szerokiego i plastikowego.

Czyjaś ręka chwyciła mnie za ramię, a Eryk – oczywiście znów poratował mnie Eryk – zaklął po polsku. Zarejestrowałam spienioną wodę wylewającą się z wiadra. Kiedy Eryk chwycił za mopa, ja odruchowo odskoczyłam przed wodą, odwracając się w lewą stronę i rąbnęłam głową w coś, co odpowiedziało mi metalicznym, dudniącym wyrzutem, jaki może wydać tylko urażony dzwon.

– Kto przy drzwiach wejściowych ustawia dzwon?! – zaprotestowałam z jękiem, pocierając głowę i szeroko otwierając oczy na dziwną stojącą konstrukcję ze złotym dzwonem u góry.

O Bożenko. To się nie działo naprawdę. Zacisnęłam powieki i ponownie je otworzyłam, spodziewając się, że mam zwidy wywołane bliskim spotkaniem ze śmiercią – już drugim w ciągu ostatniego kwadransa.

– Nie stój tak, tylko pomóż mi z łaski swojej! – Eryk wyczarował skądś drugiego mopa i nie zwracając uwagi na to, że mi właśnie dzwoniło w głowie, bez cienia współczucia nakazał ratowanie podłogi.

Rzuciłam plecak i zabrałam się do pospiesznego usuwania skutków katastrofy.

Kiedy odcisnęliśmy całą wodę z powrotem do wiadra, chłopak z zaciśniętymi we wściekłą kreskę ustami pociągnął mnie w kierunku baru, usadził na stołku i dopiero wtedy uważnie mi się przyjrzał.

– Żyjesz? – zapytał konkretnie i bez emocji.

Ten gość miał empatię na poziomie pantofelka.

– Ale co to za życie – odparłam z zaciętą miną. – Nic mi nie jest.

Odwróciłam wzrok, ale kiedy dotknął mojej twarzy, syknęłam i mimowolnie potarłam lewą stronę głowy.

– Mój guz miewa się nieźle, dzięki za troskę – dorzuciłam wojowniczo, modląc się o to, żeby dolna warga nie zaczęła drżeć.

– Proszę, napij się – powiedział, wyjmując puszkę pomarańczowego napoju z napisem Irn Bru. – Tradycyjny szkocki napój gazowany powinien poprawić ci humor.

No proszę. Może jednak pan szofer nie był całkowicie pozbawiony uczuć. Pomarańczowy kolor nastrajał mnie pozytywnie. Westchnęłam i pomyślałam, że chętnie napiję się czegoś w rodzaju Fanty. Potarłam czoło, otworzyłam puszkę i z wdzięcznością uniosłam do ust, po czym musiałam z całej siły powstrzymać odruch wymiotny.

– To jest ohydne! – wyszeptałam niemal z przerażeniem, krzywiąc się jak croissant. – Smakuje jak... wyżuta guma balonowa! Przez całą grupę przedszkolaków!

Eryk, który wyjmował właśnie apteczkę, huknął nią o blat i wyrzucił ramiona w górę.

– Przepraszam, ale dla mnie to trochę za dużo atrakcji jak na jedno przedpołudnie – rzucił w kierunku ściany. – Poczekaj tu i postaraj się nic sobie nie zrobić, siedząc na stołku. Poproszę o pomoc Paulę.

I po tych słowach wyszedł.

Jęknęłam. Nie chciałam być nieprzyjemna, po prostu nie zdążyłam się ugryźć w język. A powinnam była, przecież Eryk nic mi nie zrobił. To nie jego wina, że byłam aktualnie na kursie kolizyjnym z całym światem, a z facetami, którzy wyglądali jak Anatom w szczególności. Miałam nadzieję, że w Portobello nie roi się od wysokich niebieskookich blondynów, więc widok chłopaka wytrącił mnie z równowagi.

Jak to dobrze, że jego oczy nie były błękitne, tylko granatowe.

Jak moje serce.

Pod pancerzykiem irytacji poczułam też ukłucie tęsknoty za Jeremim. Jeremi był moim pierwszym chłopakiem, prawdziwym przyjacielem. To przez to, że mnie odtrącił ze wstrętem jak ja przed chwilą puszkę Irn-Bru, rzuciłam się na Anatoma jak na pudełko ptasiego mleczka. A Anatom i Jeremi byli jak dzień i noc. Jak zorza polarna i piwnica psychopaty. Nie do porównania.

Wiedziałam, że od tygodni zachowuję się dziecinnie i nieprzewidywalnie, ale nie potrafiłam się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na kilka naglących pytań:

Czego chce ode mnie ten świat?

Czego ja chcę od świata?

Czy uciekając od świata, też można dokądś dojść?

Czy oderwanie się od wszystkich ludzi, których znałam i kochałam, i ucieczka do nieznajomych, mogła mi przynieść jakiekolwiek korzyści?

Znów jęknęłam, pocierając rosnący guz, i pokręciłam głową. Nie zdążyłam się tu nawet rozejrzeć. Kątem oka zarejestrowałam pomieszczenie z drewnianą podłogą z zastawionym szeregiem stolików i krzesłami na blatach, a w głębi pomieszczenia chyba zarys... sceny? Zamierzałam dotrzymać słowa i nie planowałam nawet drgnąć i ruszyć się z tego stołka, więc nie mogłam jej dobrze zobaczyć. Za to za przydymioną szybą dostrzegałam słodkie niewielkie stoliczki na zewnątrz w czymś w rodzaju ogródka. I ulicę, którą przed chwilą pokonałam dzięki zabiegom Edwarda ze Zmierzchu.

Jeśli wciąż będę zaliczać kolejne spektakularne fakapy, długo nie zagrzeję tu miejsca.

A wtedy być może naprawdę wybiorę się w podróż dookoła świata.

Dookoła życia.

Ale teraz... teraz nie musiałam się tym przejmować. Zmartwienia są jak chwasty – nie trzeba ich pielęgnować, same się mnożą, bez niczyjej pomocy.

---------

* Dajcie znać w komentarzu, jak Wam się podobało! Love ya all!

Detox Love Story | 16+ | WYDANAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz