ROZDZIAŁ 11

31 3 0
                                    

„It was you when we first met eyes
It was you in the city lights
It was you when I almost lost control
It was you through the darkest times"

- Cholera jasna! - krzyknęłam w próżnię, bo już naprawdę straciłam cierpliwość. Trzecia próba odpalenia samochodu znowu się nie powiodła. Boże, jak ja nienawidzę zimy. Mimo że temperatura nie była dziś jakoś szczególnie niska, to widocznie moje auto było innego zdania. Dobra, postanowiłam spróbować jeszcze raz. Matko, w końcu odpalił. Ruszyłam prosto na lotnisko. Pojechałam tam oczywiście dlatego, żeby zrobić niespodziankę Konradowi, a że tego dnia akurat nie miałam po co jechać na uczelnię, postanowiłam, że przywitam go od razu, jak tylko wysiądzie z samolotu. Na szczęście jego lot był bezpośrednio na pobliskie lotnisko, więc miałam szansę szybko i bez problemu się tam dostać. Oczywiście ani słowem nie wspomniałam mu o tym moim zamiarze. Byłam ciekawa, nawet bardzo ciekawa, jak zareaguje, gdy nagle mnie tam zobaczy. Ale muszę przyznać, że to chyba ja bardziej niż on nie mogłam się doczekać, aż go po prostu przytulę. Musiałam się z nim s'1potkać możliwie jak najszybciej, a teraz miałam idealną ku temu okazję.

Po dobrej minucie jeżdżenia dookoła wreszcie znalazłam jakieś wolne miejsce parkingowe i od razu po zaparkowaniu szybkim krokiem udałam się do terminalu. O dziwo było tam nawet sporo ludzi, co naprawdę rzadko zdarzało się na tym niewielkim lotnisku. Jak tak na nich spojrzałam, to większość chyba podobnie jak ja przyjechała tu w celu odebrania swoich bliskich po zakończonym locie. Usiadłam sobie gdzieś z boku i spojrzałam na tablicę, na której wyświetlano przyloty i odloty. Lot Konrada jak na razie nie był w ogóle opóźniony, tak przynajmniej sugerowały napisy na wyświetlaczu. Już niedługo powinni lądować. Z nudów postanowiłam pokręcić się trochę po budynku. Obeszłam cały terminal chyba ze 2 razy i wróciłam na wcześniej zajmowane miejsce. Przypomniałam sobie zaraz, że przecież zawsze mogę sprawdzić na radarze, gdzie aktualnie znajduje się jego samolot. Że też wcześniej o tym nie pomyślałam. Odblokowałam więc telefon i zaraz wpisałam numer lotu w wyszukiwarkę w aplikacji. Jest! Na ten moment był on jakieś 200 kilometrów stąd, czyli już stosunkowo blisko. Na chwilę oderwałam się od śledzenia maszyny, bo moją uwagę zwrócił jeden z awanturujących się na bramce pasażerów, a gdy z powrotem wlepiłam wzrok w ekran, ze zdziwieniem zauważyłam, że tego samolotu nie pokazuje mi już na radarze. W sumie nie zdziwiło mnie to bardzo; po pierwsze tutaj dość słabo działał internet i równie dobrze aktualna pozycja samolotu mogła się nie wczytać. A wiedziałam też z doświadczenia, że niektóre typy maszyn - tych mniejszych, regionalnych - poniżej pewnej wysokości nie są już po prostu widoczne na radarze. No nic, odświeżyłam aplikację po raz kolejny: samolot nadal nie był widoczny. Kurde. Tracąc możliwość śledzenia postępów lotu, znowu zaczęłam rozglądać się bez celu po lotnisku i obserwować przewijających się tam ludzi.

Minęło może z 5 minut. Według mnie już zaraz powinni lądować. Spojrzałam na monitor - właśnie w tym momencie obok numeru jego lotu pojawił się napis DELAYED. Ja pierdziele, teraz to już zaczynałam się trochę martwić. Najpierw zniknięcie z radaru, które jeszcze jakoś logicznie mogłam sobie wytłumaczyć, a teraz coś takiego. Dobra, nie mogę panikować, przecież z lekkim opóźnieniem, ale wylądują, prawda? Lecz w głowie zaczęły mi się przewijać jakieś czarne scenariusze. Swoimi czasy za dużo naoglądałam się różnych programów w telewizji. Muszę po prostu czekać, tak jak inni. Bo co innego mogłam na tę chwilę zrobić? Myślałam nawet o tym, żeby napisać do Konrada i zapytać, co się dzieje, ale przecież i tak nie mógłby odczytać tej wiadomości. Nie leciał przecież samolotem typu dreamliner, żeby było tam wi-fi na pokładzie. O jakimkolwiek zasięgu nie wspominając. Coraz bardziej poddenerwowana siedziałam tam i nie wiedziałam, na czym mam skupić myśli. Coś za długo to trwało. Zdecydowanie za długo. Czułam, jak z każdą minutą przyspiesza mi puls. Czy to się dzieje naprawdę? Dosłownie za moment z głośników usłyszeliśmy komunikat: „Wszyscy oczekujący na lot dwieście osiemdziesiąt osiem linii Lufthansa z Hamburga są proszeni o zgłoszenie się do stanowiska informacji". Myślałam, że zaraz zemdleję. Takie coś oznaczało już tylko jedno. Z samolotem, którym leciał Konrad musiało stać się coś złego. Niemal identyczny scenariusz przerobiłam już co najmniej kilka razy, czytając książki czy oglądając filmy. Boże, nawet nie chciałam dopuścić do siebie tego najgorszego! Trzymałam się nadziei, że to tylko, powiedzmy, jakaś usterka podwozia czy coś takiego, że przez to nie mogą teraz wylądować i krążą gdzieś w powietrzu, być może szykując się na awaryjne lądowanie. Normalnie coś takiego też by mnie przeraziło, ale w tych okolicznościach... chciałam po prostu, żeby skończyło się „tylko" tak. Spojrzałam na innych; kilka osób udało się w stronę wspomnianego stanowiska informacji, więc ja zrobiłam to samo. Ale trudno było mi przejść te kilkanaście kroków, bo ze zdenerwowania miałam nogi dosłownie jak z waty. Dopiero teraz doświadczyłam na własnej skórze, jak adekwatne jest to słynne porównanie.
Przede mną i innymi czekającymi na podróżnych z lotu 288 pojawił się przedstawiciel linii lotniczej, do której należał ten samolot. Poznałam to po logo, które miał na krawacie. Wszyscy wpatrywaliśmy się w niego pytającym i zapewne też przerażonym wzrokiem. Facet rozejrzał się jeszcze nerwowo po całym budynku, zanim usłyszeliśmy cokolwiek z jego ust. Z miną niewyrażającą praktycznie żadnych emocji, wreszcie zaczął mówić. Wstrzymałam oddech.
- Z ogromną przykrością muszę państwa powiadomić, że mniej więcej pół godziny temu lot 288 zniknął z ekranów radarów...
Nie słuchałam jego dalszych słów, przecież to, co przekazał, już wiedziałam. Ale zniknięcie samolotu z radaru mogło oznaczać tylko...
Wśród zgromadzonych wokół stanowiska zapanowało poruszenie. Wszyscy patrzyli się po sobie, nikt nie wiedział, jak ma zareagować. Oprócz jednego, starszego gościa, które zadał pytanie, które nikomu innemu nie chciało przecisnąć się przez gardło.
- Rozbił się?
- W tej chwili nie możemy tego jednoznacznie stwierdzić, ale zapewniam, że będziemy przekazywać państwu wszystkie informacje w miarę, jak będą do nas napływać. Tym z państwa, którzy będą tego potrzebować, proponujemy opiekę psychologów, którzy...
- Czy ktoś ocalał? - zapytał ten sam mężczyzna co wcześniej, przerywając tę beznamiętną wypowiedź przedstawiciela Lufthansy. Jednak ten milczał. A czy ktoś miał mu się dziwić? Tutaj nie było już właściwych słów.

Do następnego lataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz