Rozdział IV

312 21 0
                                    

Lucrezia, Lucrezia, Lucrezia, Lucrezia, Lucrezia.

Podobno moja babcia była włoszką dlatego to imię się jej tak spodobało. Mama się nie kłóciła bo gdy zaszła w ciążę jadła tony lukrecji i tak zostało. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym czy lubię swoje imię czy nie. Wiedziałam, że inni uważają je za słodkie, jednak chyba nigdy nie zabrzmiało dla mnie tak słodko i kojąco jak teraz.

Zdążyłam się już nieco przyzwyczaić do przytulnego pokoju w którym wcześniej spałam. Dominowało tu drewno i biel a w powietrzu czuć było płyn do płukania. Mężczyzna który podał mi śniadanie gdy byłam nieprzytomna poszedł odnieść talerz i właśnie w tej sekundzie wrócił, przysunął do białego stolika skórzany fotel. Usiadł tak, że byliśmy teraz idealnie na przeciwko siebie i zaczął mówić.
-Musisz wiedzieć, że tu nie chodzi o ciebie. Wszystko kręci się wokół twojego ojca który spisał naszego pana na straty. To nie było jakieś widzimisię zabrać nieletnią z dala od jej rodziny i bliskich. My tylko robimy to za co się nam płaci. Jesteś jak złoto wpłacone do kantoru. Wrócisz do domu gdy Will ureguluje swoje długi, nie masz się o co martwić, on umie zarządzać pieniędzmi. - Słysząc imię ojca wzdrygnęłam się. Nie należał on do kręgu osób których mi brakuje. Tak właściwie to nikt do tego kręgu nie należał oprócz mojego brata. Jared. Wzdycham głośno i kiwam głową mojemu rozmówcy by kontynuował.

-Wszystko tu jest przygotowane na twój pobyt, masz łazienkę, kuchnię, salon.. Naprawdę chcemy żeby było ci tu dobrze. Nasz pan jest stanowczy ale na pewno nie bezwzględny. Jeśli czegoś będzie ci trzeba po prostu nam powiedz. - Uśmiechnął się krzepiąco. -Nie mogę ci jedynie powiedzieć gdzie jesteś. O tym miejscu wie tylko kilka osób, dla bezpieczeństwa. No wiesz, jakby przypadkiem ktoś cię szukał. -Przeszły mnie ciarki. Przełknęłam ślinę i podniosłam wzrok na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. On nie zrobi mi krzywdy. Próbowałam się pocieszać tą myślą choć tak naprawdę byłam spanikowana jak nigdy. Trzymał mnie w aucie żebym nie wierzgała gdy jego wspólnicy założyli mi worek na głowę. On brał w tym udział. Czy mogę ufać komuś kto w rzeczywistości jest strażnikiem mojej klatki? Bo prawdę mówiąc to było jak więzienie. Tu (gdziekolwiek to jest) będę spać, jeść, załatwiać się. Nie mogę stąd wyjść, a tego już na pewno dopilnują dwa oblechy i ten jeden którego staram się nie bać w tej chwili.

-Co jakiś czas jeden z naszej trójki będzie tu przychodzić sprawdzać czy wszystko działa jak należy i czy trzeba uzupełnić twoje zapasy.

-Czy któryś z nich jeszcze tu jest? - Wygląda jakby moje pytanie zbiło go z tropu.

-Joshua stoi na straży w salonie ale wróci razem ze mną.

-Mhm. -Mruknęłam i spuściłam wzrok na swoje splecione ręce na kolanach. Kiedy stałam się taka nieśmiała? -Mogę zobaczyć resztę tego..mieszkania?

Rozpromienił się jakby czekał na te słowa od początku.

-Chodź za mną.

Pokazał mi łazienkę, pomieszczenie gospodarcze, kuchnię która była połączona z salonem..ah salon. Był okrągły, duży i drzwi do wszystkich pokoi były właśnie tu. Sufit był bardzo wysoko. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to to, że dokładnie na środku pomieszczenia było widać wielką plamę światła. Podniosłam wzrok i nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Okno. na suficie było wielkie okrągłe okno przez które było widać czyste, pomarańczowo fioletowe niebo. To był teraz mój zegar. Nie zauważyłam go za pierwszym razem.

Rozejrzałam się ostatni raz po salonie. Regały na książki. Biała wykładzina. Biurko i stos kartek. Pomarańczowa poświata na ścianach. Mamy wieczór.

Strażnik, jak dobrze pamiętam "Joshua" ulotnił się pięć minut temu z karabinem przewieszonym przez ramię. Zamarłam na widok broni. Czego ja oczekiwałam? Może i będą o mnie dbać ale nie będą ryzykować. Są za dobrze zorganizowani.

-Potrzebujesz wiedzieć coś jeszcze? - Mój towarzysz uśmiechnął się złośliwie.

-Jak masz na imię? - Zamrugał kilka razy i sprawiał przez chwilę wrażenie zdziwionego.

-Theo. - Uśmiechnęłam się smutno zmęczona tym wszystkim co mi się przytrafiło.

-Dzięki, że nie wpakowałeś mi kulki. - Skinęłam głową w miejsce gdzie wyraźnie odznaczał się pistolet w jego spodniach. Otworzył oczy szeroko jakby zdziwiony i urażony moim przytykiem.

-Lucrezia, ja..

-Dobranoc, możesz już odejść. - Nie odwracając się zniknęłam za drzwiami sypialni. Położywszy się pod misiowaty koc pozwoliłam by łzy zbierane przez cały dzień w końcu popłynęły.


Syndrom sztokholmskiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz