emmylou homs, guillaume beaujolais — l'amour est un cadeau
Poznali się niby na jakiejś szalonej imprezie wydawanej przez Tony'ego Starka, w wynajętym klubie, wśród migających granatowo-fioletowo-różowych świateł oraz drogiego alkoholu lejącego się strumieniami, ale tak naprawdę wymienili się imionami dopiero następnego ranka, dość późnego, bo kiedy Bucky unosił głowę znad miękkiej granatowej poduszki, zbliżała się jedenasta. Dawno nie budził się w cudzym łóżku — przybił sobie za to mentalna piątkę, a gdyby mógł, zapewne sam by siebie poklepał po plecach — które okazało się niesamowicie wygodne, przykryte elegancką granatową pościelą oraz narzutą obecnie stłoczoną gdzieś w jego nogach, oraz, uh, chłodne z drugiej strony. Ktokolwiek spał po drugiej stronie, musiał już jakiś czas temu się obudzić i wstać. To by się zgadzało, bo skądś dochodził ciche postukiwania, pobrzękiwania, zapewne szklanek czy talerzy na blacie, w kuchni zapewne tak samo stylowo urządzonej, jak sypialnia.
Miał tylko nadzieję, że jego gospodarz nie był jakimś znanym człowiekiem, bo nie był gotowy na ścieżkę wstydu jako ich najnowszy podbój seksualny. Skrzywił się lekko. Auć.
Zdecydował się założyć purpurowy szlafrok, który leżał złożony na szafce nocnej tuż obok jego głowy, jakby ktoś celowo go tam zostawił z tą intencją — hej, może właściciel mieszkania był troskliwy względem swoich jednonocnych numerków albo nie chciał radzić sobie z kompletnie nagim niemal obcym typem paradującym po mieszkaniu (Bucky by nie chciał) — po czym zszedł po schodach na dół, trzymając się poręczy. Alkohol zwykle przestawał dawać mu się we znaki czymś innym niż kacem następnego ranka, więc szedł w miarę stabilnie, w miarę wyprostowany, dopóki czyjeś westchnięcie nie wyrwało go z transu ostrożnego stawiania stóp na schodach.
— Ah. Dzień dobry.
Bucky uniósł głowę jak na komendę i cholera, wpadł po same uszy.
Po pierwsze, szlafrok — a właściwie cienki, sięgając jakoś kolan pseudoszlafroczek — należało zawiązać tak, by się w miarę zasłonić; ten mężczyzna odsłaniał klatkę piersiową doskonałym, wyciętym w szlachetnie burgundowym materiale kształcie V, jakiś złoty łańcuszek kończący się w okolicach mostka oraz, skandalicznie, przez ten sam materiał przezierały niewątpliwie przekłute sutki. Po drugie, jeśli już koniecznie nie chciało się go porządnie zawiązywać, to można było przynajmniej stać tak, żeby było co zostawić wyobraźni. Po trzecie, swoich jednorazowych partnerów zwykle wypraszało się po niezręcznej wymianie zdań i nieszczerej obietnicy spotkania się na kawę, on zaś ze stoickim spokojem zaparzał herbatę w niedużym imbryczku. Pachniała wiśnią, bo przyjemny aromat czuć było u samego szerokiego wejścia do kuchni.
Po czwarte, brązowe oczy wpatrywały się w niego na równi z zaintrygowaniem oraz rozbawieniem, jakby ich właściciela bawiła cała ta sytuacja. Właściwie, obiektywnie rzecz biorąc, może i była zabawna, nawet jeśli tylko trochę, zdecydowanie bardziej była taka dla tajemniczego szatyna niż dla Bucky'ego.
— Usiądź, wiśniowa herbata może ci pomóc na kaca — zarządził mężczyzna, wskazując mu krzesło. Bucky posłusznie usiadł, obejmując nagrzaną filiżankę palcami. — Masz ochotę na coś konkretnego?
— Uh, nie, dzięki. Wszystko okej, to tylko kac. — Przyjrzał mu się uważnie; pijany James B. Barnes miał doskonały gust w kwestii partnerów łóżkowych, to trzeba przyznać, bo siadający naprzeciwko niego gospodarz nosił się z gracją co najmniej książęcą. — Nie mam pojęcia, czy się przedstawiłem, musisz mi wybaczyć. James albo Bucky.
Ten przekrzywił tylko głowę.
— Myślę, że James bardziej mi się podoba. Helmut.
Bucky'emu nagle przypomniało się jego własne pytanie z klubu: czy jest gejem, czy po prostu Europejczykiem. Cóż, chyba trafił główną nagrodę, bo Helmut okazywał się być obydwoma.
CZYTASZ
𝐅𝐎𝐑 𝐓𝐇𝐄 𝐁𝐄𝐓𝐓𝐄𝐑. winterbaron
Fanfictionszczęśliwe zakończenie burzliwych lat dwudziestych barona zemo okazało się być niezbyt, cóż, szczęśliwe - rozpoczęte ślubem godnym bajki disneya małżeństwo rozpadło się po siedmiu latach, zostawiając byłych małżonków z ledwo ustalonym planem opieki...